W księstwie Kobylandii
nastał czas elekcji. Do wyborów na urząd Księcia Pana zgłosiło się pięcioro
kandydatów: czterech mężów i jedna niewiasta. Każdy z nich zgromadził wokół
siebie po kilkunastu zwolenników ubiegających się o wejście w skład Rady
Starszych, potocznie zwanej też Starszyzną.
Pierwszy z kandydatów,
książę Miros, pojawił się właściwie znikąd. Przed laty był, i owszem, Księciem Panem w Kobylandii, ale odszedł w niesławie i długo o nim ni
widu, ni słychu nie było. Teraz, z powodu braku zajęcia i przede wszystkim codziennego
widoku pustych kieszeni, umyślił sobie, że wróci tam, gdzie dobrze mu było i
wygodnie. „Cóż tam!” – myślał – „Moje wybryki pod wpływem okowity ludziska
zapomnieli, a jak nie, to pewnikiem wybaczą, boć to przecie każdemu mężowi
zdarzyć się może. A przypomnę im, jak żem budował dla nich drewniane pomosty do jeziora i miejsce
na widowiska dla gawiedzi. Po tylu latach i tak nikt nie będzie się
zastanawiał, że potrzebne na to złoto do skarbca ściągałem dzięki sprzedaży
ziem księstwa albo pożyczkom u lichwiarza. Zbudowałem? Zbudowałem. Poza tym wiem przecie, jak się z ludźmi
bratać i jak ich na swoją stronę przekabacić. Temu coś przyobiecam, z tamtym
wychylę szklanicę okowity, jeszcze innego przytulę do łona i pocieszę, a jak
będzie trzeba, to i urok albo czar jaki rzucę. Ha! Ciemny lud to kupi!” Tak sobie dumał książę
Miros, po czym wyruszył w objazd po księstwie, żeby spotkać się z pospólstwem
gdzieś pod spichlerzem albo przy płocie.
Drugi kandydat, książę Andros,
piastujący obecnie urząd Księcia Pana, siedział na wygodnym tronie i drapał się
w zamyśleniu po brodzie. „Cóż tam!” – myślał – „Wiem, że nie za dobrze sobie
radziłem na stanowisku przez minione lata. Ale co porządziłem, to ho, ho!” – tu
uśmiechnął się z rozrzewnieniem na samo wspomnienie, jak rozkosznie jeszcze
niedawno mu się żyło – „Zacny grosz do mojej kiesy wpływał co miesiąc, nikomu
posłuchu dawać nie musiałem, a Starszyznę odsunąłem od władzy całkowicie. Tylko
co teraz? Żal się rozstawać z tym mięciutkim siedziskiem…” Tu książę pogładził
delikatnie oparcie tronu, ale już po chwili zebrał się w sobie i hardo rzekł do
pustej komnaty: „Nic to, idzie nowa elekcja, trzeba ją wygrać i tyle. Przecie
potrafię tak pokazać rzeczy, że każdy mi uwierzy. Winę za wszelkie złe sprawki
zrzucę na Starszyznę, a najlepiej na Główną Starszą, to przy okazji dwie
pieczenie upiekę: siebie wybielę, a jej zaszkodzę, boć przecie i ona kandyduje
na urząd. A jak będzie trzeba, parę plotek rozpuszczę, tu coś komuś szepnę, tam
czegoś nie dopowiem i basta! Ha! Ciemny lud to kupi!” Tak sobie dumał książę
Andros, po czym wyruszył w objazd po księstwie, żeby spotkać się z pospólstwem.
Trzecim kandydatem, choć
należałoby rzec: kandydatką, była niewiasta – zasiadająca obecnie w Starszyźnie
na urzędzie Głównej Starszej księżniczka o imieniu Iren. Już od dawna troska
przyoblekała jej czoło, bo widziała, co się święci: złe rządy Księcia Pana
sprawiły, że skarbiec świecił pustkami, na gościńcach pogłębiały się dziury, a
zwykłym ludziom żyło się coraz ciężej. Starszyzna robiła, co mogła, żeby jakoś sprowadzić
rzeczy na dobrą drogę, ale Książę Pan tak zręcznie manewrował dworskimi
urzędnikami, że częstokroć zbyt późno albo wcale nie dowiadywała się o różnych
sprawach. Księżniczka Iren siedziała na szerokiej ławie i rozmyślała. „Cóż
tam!” – rozważała – „Połowa Starszyzny jest ze mną. Razem naprawimy wszystko,
przecie wiemy najlepiej, co trzeba zmienić. Powiemy ludowi prawdę, jak się mają
sprawy w księstwie. Nie będziemy źle mówić o nikim ani wsączać jadu w ludzkie
umysły. Podamy nasze pomysły, jak doprowadzić księstwo do rozkwitu i pokażemy,
że jego dobro naprawdę leży nam na sercu. Lud jest mądry, zrozumie wszystko i
nas poprze.” Tak sobie dumała księżniczka Iren, po czym wyruszyła w objazd po
księstwie, żeby spotkać się z pospólstwem.
Dwaj pozostali kandydaci,
książę Andros (zbieżność imion przypadkowa) i książę Piotros, przystąpili do
przedelekcyjnych działań jakby bez wiary, że mogą wygrać walkę o urząd Księcia
Pana. Nie wiadomo, co myśleli, ale nie spotykali się z ludem, by przekonać go
do siebie. Zawołali jedynie skrybę i portrecistę, którzy przysposobili im pisma
z obrazkami do rozdania wśród pospólstwa. Książę Andros od czasu do czasu
zamieszczał jeszcze swoje wizerunki w modnej ostatnio skrzyneczce do
porozumiewania się na odległość.
I nadszedł wreszcie dzień
elekcji. Lud stawił się tłumnie w wyznaczonych miejscach, by postawić krzyżyki
przy swoich kandydatach. Po przeliczeniu głosów ustalono, że do Starszyzny
dostało się siedmiu popleczników księcia Androsa, czterech – Mirosa i trzech –
księżniczki Iren. Do Rady wszedł jeszcze jeden mąż, który nie był związany z
żadnym z kandydatów na urząd Księcia Pana, choć szeptano po cichu, że tak naprawdę
jest sprzymierzeńcem księcia Mirosa. Trochę dziwna to wyszła Starszyzna...
Zwłaszcza że wybór Księcia
Pana nie został rozstrzygnięty, bo żadnego z kandydatów nie poparła więcej niż
połowa ludu. Najwięcej głosów miał książę Miros, na drugim miejscu znalazł się
książę Andros, a na trzecim księżniczka Iren. Zgodnie z zapisami królewskiego
prawa, musi nastąpić druga tura, w której lud będzie wybierał między dwoma
pierwszymi kandydatami.
Cóż... W tej bajce nie
wygrała prawda, rozumny plan rozwoju i
szczera chęć, by oddać swoje wysiłki na rzecz księstwa i mieszkającego w nim
ludu. Księżniczka Iren nie przypuszczała, że jego mądrość nie wystarczy, by
przeciwstawić się czarnej magii czy rozpuszczanym pogłoskom.
Koniec bajki nastąpi. Ale
nie będzie szczęśliwy. No chyba że...
... obaj książęta, Miros i
Andros, ramię w ramię wkroczą do zamku i złożą papier
o rezygnacji z kandydowania na urząd Księcia Pana. Jeszcze by zdążyli przed drugą turą...
o rezygnacji z kandydowania na urząd Księcia Pana. Jeszcze by zdążyli przed drugą turą...
Ot, takie sobie marzenie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę nie używać słów powszechnie uznanych za obraźliwe :)