Książę Pan czuł się dziwnie.
Z jednej strony, tak jak zawsze, rozpierała go duma z samego siebie i
przekonanie o własnej wszechmocy. Każdy, nawet najbardziej durny pomysł
potrafiłby wcielić w życie, gdyby tylko miał ochotę. Ba! Umiałby także przekonać
połowę pospólstwa, że to, co chce zrobić, jest genialne i dla dobra ludu (a druga
połowa poddanych wcale go nie obchodziła, bo do wygrania elekcji jej nie
potrzebował). Dziś jednak pojawiło się też poczucie zniechęcenia. To było coś
niezwykłego! Książę jeszcze nigdy, przenigdy nie czuł niechęci do rządzenia! „Ambiwalencja
– pomyślał. – Tak, to jest właściwe słowo. Czuję się ambiwalentnie, jeśli
chodzi o panowanie w Kobylandii.”
– Skąd to się wzięło?
– mruknął w przestrzeń. – Przeciem zawżdy ukontentowanie jeno czerpał z bycia
Księciem Panem, a teraz co?
Sięgnął po którąś
już z rzędu szklanicę okowity i zamyślił się głęboko. Sącząc rozgrzewający
płyn, wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w leżące na biurku papiery. I dumał. Z
zewnątrz dochodziły odgłosy codziennego życia – turkot wozów, głosy
przechodniów, szczekanie psów. Nagle w uszy Księcia wdarła się głośna muzyka
dochodząca z przejeżdżającego wozu. Miros zerwał się jak oparzony, bo po tej
muzyce natychmiast rozpoznał, kto przemknął traktem przy zamku. Nie potrafił
wymówić nazwy grupy grajków, gdyż pochodziła z obcego kraju, ale wiedział, że w
ojczystej mowie oznacza tyle co „Ślepy Strażnik”.*
– Ożesz w mordę!
Bajarka!! A kysz, zmoro!!
W istocie, to była ona.
Książę pogroził pięścią w kierunku oddalającego się wozu, wymamrotał zaklęcie i
rzucił urok, choć wiedział, że to na nic. Ale po prostu nie mógł się
powstrzymać. Zaraz też go olśniło w kwestii nietypowych odczuć.
– Ha! – zakrzyknął.
– Wiem, w czym tkwi sedno! Wszystko przez nią i innych do niej podobnych! Nic,
jeno kłody pod nogi! Bajki piszą, pisma drukowane wydają, obrady Starszyzny
nagrywają, na ścianie bazgrzą! Na ręce mi patrzą, krok każdziusieńki śledzą i
oceniają, toż jakże ja mam się czuć, nieszczęsny? Swobody żadnej, pilnować
wciąż się muszę, no ileż można! O, tak, tu leży pies pogrzebany!
W tym momencie Książę
spojrzał na dokumenty bezładnie porozrzucane na biurku i wziął do ręki pierwszy
z brzegu papier (a właściwie papiery, jako że był to dość gruby plik zszytych
razem stronic).
– Własny podwórzec też
nie pomaga, oj, nie pomaga... – westchnął, przerzucając kartki. – Otoczyć się
mądrymi doradcami nie mogę, bo sterować nimi by się nie dało. Ci zaś, których najmuję
do roboty albo wypłacić im się muszę za wsparcie przy elekcji, nijak się nie
sprawdzają. Ot, na przykład, taki Józos – cóż mi on tu za gniota wysmażył?
W rzeczy samej, naskrobany
przez Józosa raport o kulturze w Kobylandii był gniotem wybitnym. Wzrok Księcia
Pana padł na fragment tekstu:
„Drzewiej
kultura w księstwie stała sztywno niczym słup jakowyś albo inne cóś. A w dniach
obecnych leży jak kłoda, bez życia ni czucia, bez serca i ducha. Niegdyś do
wiejskich zameczków lud przybywał po odrobieniu pańszczyzny, odpocząć mógł,
popijając wino czy okowitę, a jak któryś chciał, to nawet i herbatę dostał.
Siedziało naonczas pospólstwo, kulturę wsączając w swe trzewia jak się patrzy.
A dziś co? Jeno marazm, ospałość i turnieje bez rycerzy, o koniach nie mówiąc.”
– Nie, no nie, ależ bzdety
wierutne! – zirytował się Książę. – I co zrobić z tą bazgraniną? Pokazać
komukolwiek – sromota. Nie pokazać – to zaraz będą szemrać i na ścianie pisać,
że coś kombinuję.
Ale zaraz
przypomniał sobie, że przynajmniej na razie na ścianie nikt nic nie umieści, bo
nadworny Magik porzucił zajęcie na zamku i trwały poszukiwania nowego. A ścianę
zapaskudziły robaki i nic nie było na niej widać, więc Książę ogłosił, że ją zasłania
na czas remontu. Postanowił utrzymać ten stan rzeczy najdłużej jak się da. A
może nawet całkiem zburzy tę ścianę? „No właśnie – pomyślał. – Przecie żadnego
pożytku z niej nie ma. Ledwo ze dwóch tam usiłuje hymny ku mojej chwale
tworzyć, a cała reszta? Nic, jeno krytyka, wyciąganie na jaw różnych niecnych sprawek,
kpiny z majestatu i tym podobne. Więc na co mi właściwie ta ściana?” Potem znów
rzucił okiem na raport Józosa i przeczytał:
„Za
panowania Androsa kulturę posadowiono w dole głębokim, piachem przysypano i
posadzono perz. Ale gdy na tronie zasiadł książę Miros, nadzieja w serca ludu
wstąpiła. Władca nasz ukochany, mądrością wielką naznaczony i o lud swój
dbający niezmiernie, wyniesie kulturę Kobylandii na wyżyny dotąd nieznane, ku
słońcu i niebu bezmiernemu, na chwałę swoją i poddanych wdzięcznych po wsze
czasy.”
Hmm... Ta część
bardzo przypadła Księciu do gustu. „Znowu ta ambiwalencja – pomyślał Miros. – Z
jednej strony ten raport to barachło takie, że człekowi zęby same zgrzytają, a
z drugiej – proszę, piękność sama w sobie, którą podziwiać jeno należy i
smakować niczym miód najsłodszy. Cóż mi z nim czynić, cóż czynić?!”
Rozmyślania Księcia
przerwało szybkie pukanie do drzwi. Władca nie zdążył powiedzieć „wejść”, gdy
do komnaty wparadowała księżniczka Lilian, Marszałek Dworu.
– Witaj, Książę,
chodź ze mną rychło, koniecznie muszę ci pokazać, co przygotowałam, będziesz
zadowolony, zobaczysz, no ruszże się, nie ma co zwlekać – wyrzuciła z siebie Lilian z
prędkością, o której potocznie mówiono „jak z kałasznikowa” (choć chyba nikt w
księstwie nie wiedział, skąd się wzięło to określenie).
Księciu nagle coś
przyszło do głowy.
– A czy ty nie
chciałabyś, moja droga, żeby zwracano się do ciebie per „marszałkini”? Wiesz,
moda taka w królestwie się pojawiła, coby białogłowom tytuły wymawiać zgodnie z
żeńskim rodzajem.
– A fuj! – obruszyła
się Lilian. – Żeby mnie z jakąś Małkinią mylili? Dajże spokój, Książę, chodźmy
już prędko!
Po czym chwyciła
władcę za poły szaty z siłą, o którą nikt nie podejrzewałby tak szczupłej (choć
dość wysokiej) niewiasty. Wywlokła go z komnaty i pociągnęła za sobą
korytarzami zamku w takim tempie, że tchu nie mógł złapać. Po drodze mówiła bez
przerwy:
– Zobaczysz, taka
jestem zadowolona z tego, co zrobiłam, będzie ci się na pewno podobało, bo
ładne tabelki mi wyszły, dużo cyferek, obrazków i innych różności, na obradach
Starszyzny to wszystko pokażę, też będą zachwyceni, jestem pewna...
Lilian trajkotała
patrząc przed siebie, lewą ręką pozdrawiając zdawkowo mijanych dworzan, a prawą
ciągnąc Księcia Pana. W tym rozpędzie nie zwróciła uwagi na kolumnę przy
schodach i niechcący wyrżnęła w nią Księciem, aż echo poszło.
– Ups... – mruknęła
pod nosem. – Już kiedyś coś takiego mi się przydarzyło z dziecięciem własnym...
hmm...ciekawe...
Książę wydał z
siebie jakieś niezrozumiałe dźwięki, a Lilian tupnęła nogą ze
zniecierpliwieniem:
– No bo wleczesz
się, Panie, jakbyś nogi miał z waty! A mnie spieszno pokazać ci, co zrobiłam!
Książę nawet nie
próbował zaprotestować. Uzmysłowił sobie niejasno, że wobec Lilian też ma ambiwalentne
odczucia. Niby ją lubił, ale z drugiej strony irytowała go jej ciągła
ruchliwość i konieczność robienia czegoś. Lilian po prostu nie potrafiła usiedzieć
w miejscu. Książę czytał gdzieś, że medycy zza wielkiej wody mieli nazwę na
takie zachowanie. Jakoś na „a” to chyba było... Przypomniał sobie po chwili.
ADHD.
Tymczasem dotarli do
komnaty Lilian. Skrzynka netowa już była uruchomiona, więc księżniczka natychmiast
zaczęła pokazywać i objaśniać narysowane obrazki. Trwało to dość długo, więc
Książę zdążył się znudzić, poza tym skutki spotkania z kolumną zaczęły nagle
narastać. Coraz trudniej mu było zebrać myśli w jakąś sensowną całość.
Tymczasem Lilian zakończyła pokaz i dopominała się pochwały:
– I jak? Prawda, że
znakomite? Tak mi to świetnie wyszło, aż sama się dziwię! Popatrzyłam tu i
ówdzie, stąd wzięłam kawałek, stamtąd inny, posklejałam, połatałam i stworzyłam
wspaniałe dzieło. Jestem wprost niesamowita, przyznaj, Wasza Wysokość!
– Tak, tak –
przytaknął Książę. – Ładnie, ładnie. Najlepsze są te dwie łyse owieczki i
zielony księżyc.
Lilian spojrzała na
władcę z namysłem. Owieczki? Księżyc? Szybko jednak pojęła, że wszystkiemu
winien ów drobny wypadek po drodze i nie dopytywała już o nic. Rzekła miękko:
– Panie, tak ciężko
pracujesz dla dobra Kobylandii! Winieneś odpocząć, umysł odświeżyć, wzmocnić
się jakoś. Może masz ochotę na szklaneczkę mleka?
– Mleka! –
zakrzyknął Książę. – Tak! Chcę mleka! Mleko jest super! I ma takie śliczne
pięty!
Lilian zatrwożyła
się nieco. „Chyba jest gorzej, niż sądziłam – pomyślała. – Ciekawe, czy to
minie?”
Tymczasem w
otwartych drzwiach komnaty pojawiła się Starsza Jolan.
– O, tu jesteś,
Panie! – powiedział. – Wszędzie cię szukam! Koniecznie musimy porozmawiać o
igrcach odpustowych. Przygotowałam listę gości, jak poleciłeś, zerknij, proszę,
czy aby nie pominęłam kogoś ważnego.
– Aaa... – Książę
popatrzył na Jolan tępym wzrokiem. – Kółko graniaste czterokanciaste..., tak,
czterokanciaste...
Jolan uniosła brwi w
niemym zdziwieniu. Lilian prędko wyszeptała jej coś do ucha, a ona pokiwała
głową i rzekła:
– Książę, pozwól, że
odprowadzę cię do twej komnaty. Chyba potrzebujesz co nieco odetchnąć...
Po czym złapała go
pod ramię i wyciągnęła na zewnątrz. Książę nie protestował i dał się
poprowadzić korytarzami. Kiedy dotarli do komnaty głównej, Jolan usadziła go na
sofie i wyjęła z kredensu baryłkę okowity.
– Teraz, Wasza
Wysokość, napij się porządnie, a potem prześpij.
Książę posłusznie
wysączył duszkiem zawartość baryłki, po czym zaległ na posłaniu i zamknął oczy.
Nie minął kwadrans, a spał jak suseł, pochrapując głośno od czasu do czasu.
Obudził się po kilku
godzinach z okropnym bólem głowy w miejscu, gdzie nabił sobie guza, ale czuł
jednocześnie, że wróciła mu zdolność normalnego myślenia. A nawet więcej – miał
wrażenie niezwykłej jasności umysłu, tak jakby wszystkie synapsy mu się
przeczyściły. „Mechaniczny reset jest bolesny – pomyślał. – Ale potem mózg posprzątany,
że hej!”
– Cóż więc z tą
listą gości? – zapytał Jolan, która przez cały czas siedziała w komnacie i
czekała na przebudzenie się Księcia. Z talerzyka na stole zniknęły ciasteczka
(władca od razu zauważył ich brak, ale postanowił łaskawie o tym nie
wspominać), ubyło też nieco wina z karafki.
– Och, jak dobrze
cię widzieć, Panie, w pełni sił fizycznych i umysłowych! Swoją drogą, uważam,
że należy wszcząć śledztwo, kto rzucił tę skórkę od banana, na której się
poślizgnąłeś i tak nieszczęśliwie upadłeś. Toć przecie jawny spisek i zamach!
– Dajmy już temu
pokój, zdrów jestem i to najważniejsze – Książę w stanie szczególnej bystrości
od razu pojął, że skórka od banana stanowi wersję oficjalną podaną przez
Lilian. Ale postanowił tego nie prostować, jedynie rozmówić się z Lilian przy
okazji. Po prawdzie ta wersja nawet bardziej mu odpowiadała, bo brzmiała lepiej
niż zderzenie z kolumną. I w dodatku zrzucała winę na czynnik zewnętrzny, na
jakiegoś zaprzysięgłego wroga, czyhającego na życie władcy. A w obliczu takiego
zagrożenia stronnicy Księcia zwierali szeregi i łatwiej było nimi manipulować.
Wszystko to
przemknęło Księciu przez głowę w ułamku sekundy. Dostrzegłszy wymierne
korzyści, zdecydował nie ciągnąć tematu.
– Pokaż mi więc tę
listę gości, mościa panno – rzekł.
– Och tak,
oczywiście – Jolan skwapliwie podała Księciu papier, na którym widniało
kilkadziesiąt nazwisk.
Władca przebiegł
wzrokiem listę.
– Parę osób wykreśl
– powiedział. – Wiesz, kogo nie lubię i kto nie należy do moich zwolenników.
– No tak, ale... –
Jolan speszyła się nieco. – Odpust to odpust, święto księstwa całego, wypada
zaprosić i Starszych, i Rządców, i...
– A któż decyduje o
tym, co wypada, a co nie? – przerwał jej Książę. – Czy przypadkiem nie ja
osobiście? I jeśli nie chcę widzieć na uczcie na przykład Rządczyni Zof z
Reptowa, to ma jej tam nie być, jasne?
– Oczywiście,
oczywiście, Panie, będzie jak zechcesz – potulnie zgodziła się Jolan. – A przy
okazji, księżniczka Dzi chciałaby przyjść na ucztę wraz ze swoim ślubnym, bo
wtedy zaoszczędzi na strawie wieczornej. Marios od podatków też wspominał o
swojej połowicy i ...
– A niechże sobie
ich przyprowadzą! – przerwał jej Książę ponownie. – Wiesz przecie, że dbam o
swoich! Uczta zaś nie z mojej kieszeni finansowana, jeno ze skarbca, więc tym
bardziej nie mam nic przeciwko!
– Wasza Wysokość,
jest jeszcze jeden ambaras, albo i dwa. No bo tak: uczta ma być w Przybytku
Kultury, prawda? Ale przecie należy ją przygotować wcześniej, a jak, skoro tam
w ogrodach pospólstwo będzie się cały dzień bawiło? Piwa się nażłopią, będą
wchodzić do Przybytku za potrzebą i niby przypadkiem podpatrywać, jakie jadło
szykujemy, jakie obrusy kładziemy na stoły i w ogóle. A wieczorem, jak uczta się
zacznie, pewnikiem przez okna nam zaglądać będą.
– Oj, mościa panno,
żaden to ambaras! Wychodki przenośne im ustawimy na dworze, do Przybytku
Kultury wejścia nie będą mieli i sprawa załatwiona! A okna zasłonimy, okiennice
zawrzemy i nic nie zobaczą!
– Książę, ty jednak
jesteś skarbnicą mądrości wszelakiej – wyszeptała Jolan z podziwem.
– Och, to nic
takiego – Książę machnął ręką niedbale. – A jaki jest ten drugi problem?
– No właśnie, ten
drugi.To może nawet nie problem, ale tak mi się zdaje, że gawiedzi trzeba by
coś dać. Znaczy się nie, że dać jako dać, jeno jakby tak oprócz zwykłych igrców
i zabawy coś może inszego ofiarować, żeby po wsze czasy pamiętali?
Mimo że Jolan
niezbyt jasno potrafiła wyłuszczyć, o co jej chodzi, Książę w lot pojął, co ma
na myśli. I w kolejnym przypływie geniuszu zawołał:
– Lipa! Lipa, moja
droga, jest tym, czego potrzebujemy!
– Lipa? – zdziwiła
się Jolan. – Dlaczego akurat lipa? I po co? Jak?
– To proste! Zasadzę
lipę! To będzie taki symbol, gest, wiesz, coś jak pomnik na wieczność w ziemię
wryty.
– Aaa, już rozumiem!
Znakomity pomysł, Książę! Tylko dlaczego akurat lipa? Czy nie lepszy byłby dąb
jaki, albo kasztanowiec?
– I owszem, byłby.
Ale lipa ma w sobie to coś...
Jolan patrzyła na
Księcia, jednakowoż nie rozumiała zupełnie, czym jest owo "coś". Widząc
to, Książę z łagodnym uśmiechem wyjaśnił:
– Otóż lipa to...
lipa. Cha, cha! – zaśmiał się z własnego dowcipu. – Spójrz na to tak: sadzę
lipę, drzewo, na znak pokoju, zgody albo coś, wsio rawno. Przemowę przy tym
wygłoszę jakowąś, nawet już mam koncept, co powiem – do świętego Antoniego
modły zaniosę, a potem o dobru pogawędzę, co to na świat szeroki ma się z
Kobylandii rozchodzić, a nawet we wszystkie czarne dziury w kosmosie dotrzeć. I
tyle. Lud ciemny przyjmie ten mój gest z uznaniem, bo nikt się nie poważy
symbolicznych gestów obśmiewać. Ale przecież to jeno ściema, czyli lipa, bo
żadnej zgody z nikim nie planuję, ni pokoju z wrogami zawierać nie będę.
Rozumiesz teraz?
Jolan patrzyła na
Księcia z cielęcym zachwytem. A ten dodał jeszcze:
– I widzisz, jak
ktoś na to wpadnie, zapewne poczuje się nieco ambiwalentnie... Cha, cha, cha!
I wielce z siebie rad,
Książę nalał sobie pełną szklanicę okowity.
* Czyli Blind
Guardian, jakby co :)