wtorek, 12 maja 2015

18. Bajka (właściwie) o okowicie (choć nie tylko)



– Fauno niewydarzona! Powłoko adhezyjna! Ćwikło karłowata! Miągwo zbutwiała! Bęcwale pokratkowany! – twórcza inwencja Księcia Pana w wymyślaniu wyzwisk nie miała żadnych granic. Zwłaszcza kiedy był wściekły. A teraz był. I to bardzo.
– Tyle się namęczyłem, żeby cię na stanowisku urządzić, a ty mi się tak odpłacasz?! Durne pomysły podsuwasz! Sprytny plan, mówiłeś! A niechże cię dunder świśnie z tym twoim konceptem! Kolejność zmienić, w mordę jeża, i będzie cacy! Akurat! Cacy, gracy i Pankracy! 
Skarbnik Danios stał ze wzrokiem utkwionym w podłodze i milczał. W głowie kołatała mu tylko jedna myśl: „zagrać w grzyby, zagrać w grzyby”… Wiedział bowiem od Tajemniczego Zausznika, że najlepszym sposobem na uspokojenie książęcego wzburzenia jest zagranie z nim w jakąś grę. A „Wyprawa na grzyby” (w przeciwieństwie do „Skaczących czapeczek”, pchełek czy kapsli) miała jeszcze tę zaletę, że niczym się w niej nie strzelało, więc szansa na oberwanie w nos czy w oko była niewielka. Sztuka polegała jedynie na tym, żeby zaproponować partyjkę w odpowiednim momencie – przeczekać początkowy największy wybuch i wtrącić się wtedy, gdy władca będzie się szykował do następnej tyrady. Daniosowi zdało się, iż taka chwila właśnie nadeszła, więc szybko wypalił:
– Grzyby!!
Książę, który właśnie zdążył otworzyć usta, zatrzymał je w tej pozycji. Ale co gorsza, popatrzył na Daniosa jak na idiotę, więc biedaczysko struchlał niczym królik na widok lisa.
– G r z y b y ? – powtórzył Książę tak cicho i tak powoli, że na Daniosie ścierpła skóra. Po czym wrzasnął:
– Jakie znowu grzyby, purchawko pryskana?!! Ja ci zaraz dam grzyby, ty sromotniku bezwstydny!!
Danios ostatkiem sił zebrał w sobie wszystkie pokłady odwagi (co nie było łatwe, zważywszy, że Książę już sięgał po kij od miotły) i wyjąkał:
– Ja… ja tylko… znaczy się… w grzyby zagrać Panie mój najukochańszy… bym zaszczyt miał z tobą…
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki gniew Księcia ulotnił się w okamgnieniu.
– Trzeba było tak od razu mówić! – zawołał władca i klasnął w ręce. Wyjął z szuflady planszę, powtykał szybko grzybki w otworki i podał Daniosowi koszyczek (oczywiście ten najbrzydszy, odrapany z jednej strony i ze złamaną rączką). Rzucił kostką, a ponieważ wypadła tylko dwójka, natychmiast rzucił jeszcze raz i przesunął swój piękny złoty koszyk o sześć pól, zbierając po drodze dwa grzybki z planszy. Danios wziął do ręki kostkę.
– Wracając zaś do twego pomysłu zmiany kolejności punktów na obradach – rzekł Książę Pan już spokojnie – toś jednak nieźle mnie urządził!
Danios wyrzucił trójkę. Przesunął swój koszyczek, nawet nie próbując rzucać dwa razy z rzędu – wiedział, że taki ruch mógłby się źle skończyć.
– A uchylże okiennice, mój drogi, ciemno tu jakoś – Książę z kostką w ręce czekał tylko, by niepostrzeżenie wrzucić Daniosowi do koszyka parę muchomorów. Danios, udając, że nic nie widzi, podszedł do okna. Tylko głupiec starałby się nakłonić Księcia do przestrzegania zasad. Kilku takich, którzy spróbowali, dostało specjalne kwatery w najdalszych zakamarkach zamkowych lochów.
– Zapewniałeś mnie, że jak najpierw przegłosują wieloletnią wizję finansową, to potem nie będą mogli odrzucić moich zmian w planie skarbcowym. No i co z tego wyszło?
– Panie, aliści jakżem mógł był przewidzieć, że jej  n i e  przegłosują? – Danios, widząc zmianę nastroju Księcia, odważył się delikatnie przeciwstawić. – Ja zrobiłem, co do mnie należało! Pamiętasz, któryś zapytał, dlaczego taka dziwna kolejność uchwał i ja mu wtedy natychmiast gębę zamknąłem, rzekąc, iż tak stanowi prawo królewskie. Czyż odważyli się sprzeciwić?
– Ano nie – przytaknął Książę. – Boć Starsi w paragrafach nieobeznani przecie!
– Dzięki tobie, Panie, dzięki tobie! – Danios skłonił głowę w geście uznania. – Wciąż powtarzasz, że podtrzymywanie ciemnoty tak w narodzie, jak i wpośród Starszych, leży w naszym interesie! Głównego Starszego nieustannie napominasz, coby nie poważył się ich na jakoweś przeszkolenia wysyłać, żeby przypadkiem jakiej wiedzy nie zdobyli.
– Prawda, prawda – westchnął Książę, przesuwając swój koszyczek na planszy o kilka pól i wrzucając Daniosowi kolejne dwa muchomory. – Oczywista, że im światlejsze pospólstwo, tym gorzej dla nas. Myśleć mu się potem zachciewa, dociekać, na ścianie pytania wypisywać! A ja muszę dwoić się i troić, kręcić, kombinować, jak by tu niewygodne sprawki ukryć, zamiast spokojnie sobie rządzić jak mi się spodoba. Całe szczęście, że przynajmniej...
Władca przerwał w pół zdania, gdyż uświadomił sobie, że niezbyt roztropnie byłoby je dokończyć. Chciał powiedzieć: „przynajmniej w tej sprawie nie ze mnie lud kpi w żywe oczy, że prostych zapisów prawa królewskiego pojąć nie potrafię”. Bo to z Daniosa się śmiali przecie i drwili, powtarzając za jednym poetą, że nie widzi różnicy między zachodem słońca a rzyganiem w klozecie tancbudy.
– Że przynajmniej co, Wasza Wysokość? – dopytywał Danios.
– Nic, nic, chciałem rzec jeno, że przynajmniej szczęściem moim jest posiadać wiernych sług parę – Książę w chwili natchnienia wymyślił ciąg dalszy.    
– Na mnie zawsze możesz liczyć – Danios poczuł się mile połechtany i też postanowił pochwalić władcę. – A tych Androsowych Starszych zrugałeś koncertowo za to głosowanie!
– Oj tak! Nieźle dałem im bobu! Idę o zakład, że portki im się trzęsły, kiedym postraszył ich skargą do królewskiego wojewody za to, że zatwardzenie mają, he, he!
Książę wrzucił ostatnie grzybki do koszyka i przesunął go na koniec planszy, mówiąc:
– Wygrałem! Ach, memu geniuszowi nikt dorównać nie zdoła!
– Jesteś mistrzem nad mistrzami, mój Panie! – Danios pogratulował władcy, przyklękając przed nim na jedno kolano.
– Ano jestem, jestem – przyznał Książę skromnie. – I wiesz, nawet złość na cię za ten twój pomysł już mi całkiem przeszła. W końcu nic wielkiego się nie stało, boć przecie moje zmiany w planie skarbcowym Starsi uchwalili. I muszę jeno zwołać nadzwyczajne obrady, żeby przyjęli wizję wieloletnią. Uczynię to za tydzień i ambaras z głowy. Myślę wszelako, czy przy okazji nie wprowadzić znowu pod obrady tej uchwały o handlu okowitą. Jużem był pewien, że sprawa załatwiona, a tu masz, wojewoda się przyczepił.
Zamyślili się obaj. Zaiste, przedziwnie toczyły się losy tej uchwały. W czasie przedelekcyjnej kampanii do księcia Mirosa przybył pewien kramarz ze wsi Reptowo i poskarżył na to, że za panowania Androsa wciąż mu odmawiano prawa do sprzedawania okowity, bo jego stragan stoi za blisko kościoła. A ponieważ dla księcia każdy, kto choć odrobinę niepochlebnie się o Androsie wypowiadał, był potencjalnym sojusznikiem, Miros wysłuchał kramarza z uwagą, po czym obiecał mu załatwienie pozwolenia w zamian za poparcie w elekcji. Handlarz przystał na ten układ z ochotą, wywiesił na swoim straganie wielki portret księcia i namawiał kupców do oddawania na niego głosów. Zasiadłszy na urzędzie, Miros, pomny obietnicy, już na trzecie obrady Starszyzny wprowadził rzeczoną uchwałę, zezwalającą na ustawianie straganów z okowitą nawet w odległości dziesięciu kroków od kościoła. Starsi jednak kręcili nosem, nie podobało im się, że taki kram będzie można umieścić też pod szkołą, gdzie dziatwa swymi niewinnymi oczętami spozierać będzie na pijaczków i obszczymurków różnorakich. Starszyzna nakazała Księciu rozpytać się w księstwie, czego lud pragnie, głównie zaś duchownych i bakałarzy o zdanie poprosić. Książę Pan, udając zgodę, wycofał podówczas tę uchwałę i ponownie ją wprowadził na następnych obradach. Przywołał na pomoc pełnomocnika Robosa, któren rzekł był takie farmazony, iż Starszy Zygmos się pogubił i głosował za uchwałą – co dało Księciu ów brakujący ósmy głos. Nieszczęściem jednak wojewoda królewski odrzucił uchwałę i kazał ją poprawić, bo nie spodobało mu się w niej sprzedawanie okowity z bezkołowych wozów drabiniastych. A Starsi od Androsa i Iren skwapliwie skorzystali z tej okazji. Namówili się i z powrotem zmienili odległość na trzydzieści kroków. I znów kramarz z Reptowa był w punkcie wyjścia. Na nic się zdały książęce wrzaski, że Starsi barbarzyństwo popełniają, że chleb prostym ludziom od ust odejmują, że zabijają ich wraz z potomstwem i tak dalej. Żona owego kramarza, która obserwowała obrady, wyszła, trzasnąwszy drzwiami z taką siłą, że z futryną wyleciały.
– Chyba mam pomysł – stwierdził Książę po dłuższej chwili. – Jutro…
Nie dokończył, bo rozległo się pukanie do drzwi.
– O wilku mowa… - mruknął Danios, jako że w progu stała żona kramarza z Reptowa. Twarz miała mokrą od łez, a w ręce trzymała pełne wiadro.
– Książę Panie! Książę Panie! – łkała głośno. – Spójrz, ilem już łez wylała! Tak bardzo pragnę okowitą handlować, znaczy się oboje ze ślubnym moim pragniemy, ku chwale księstwa naszego i Waszej Wysokości! Obiecałeś nam był, że rychło się z tą sprawą uwiniesz, a tu nieustannie przeszkody jakoweś się piętrzą! Ile mam szlochać jeszcze, ile wiader wypełnić?!
Książę Pan natychmiast przybrał minę wzruszonego i troskliwego władcy. Podszedł do handlarki, uścisnął jej dłonie i wyjął z nich wiadro. Zbliżył się do otwartego okna i chlusnął całą zawartość na zewnątrz.
– Okno leje kto?! Na mnie woda mać psia łobuzie!! – rozległ się wrzask Mariosa od podatków, który miał to nieszczęście przechadzać się właśnie pod murami zamku. Spojrzał szybko w górę, lecz zoczywszy wiadro znikające w oknie komnaty Księcia Pana, zaprzestał dalszych krzyków. W końcu władca miał prawo lać czym chciał i kogo chciał.
– Niech troska zniknie z twego oblicza – rzekł tymczasem Książę do handlarki. – Przyrzekam ci, że nim tydzień minie, będziecie mogli na swoim straganie wystawić tyle okowity, ile dusza zapragnie! A nie zapomnijcie o drobnym podziękowaniu dla swego dobrodzieja!
Tu Książę uśmiechnął się do kramarki łagodnie i pogroził jej żartobliwie palcem.
– Doprawdy? – kobieta natychmiast przestała płakać. – Ale jakże to sprawisz, Panie, chyba cudem jakimś?
– Moja droga – rzekł Książę z wyższością. – Pozwól, że swoje dyplomatyczne zabiegi zachowam w tajemnicy. Wracaj do chałupy i podziel się z małżonkiem dobrą nowiną.
Uradowana handlarka wyszła i już prawie zamknęła za sobą drzwi, lecz otworzyła je ponownie i zapytała w roztargnieniu:
– Przepraszam, a ja byłam z pieskiem, czy bez pieska?
Książę zamrugał oczyma nic nie rozumiejąc. Danios jednak wykazał się refleksem:
– Z pieskiem – i drapnąwszy z półki pluszowego psiaka, wcisnął go w ręce kobiety, po czym szybko wypchnął ją za drzwi.
– A ty co sobie wyobrażasz? – wycedził Książę przez zęby. – Jakim prawem moje maskotki rozdajesz?
– Panie, wybacz, ale słyszałem co nieco o tej białogłowie. Jeśli powiedzielibyśmy jej, że była bez pieska, wróciłaby tu dziś jeszcze z piętnaście razy.
– Aaa, skoro tak, niech będzie, jakoś przeboleję tę stratę.
– Odkupię ci pluszaka, Książę, nie frasuj się. Powiedz mi, bom ciekaw niezmiernie, jaki masz pomysł na dotrzymanie przyrzeczenia danego tej handlarce.
– O, pomysł jest w sumie prościutki. Patrząc z szerokiej perspektywy, czego nam brakuje, by Starszyzna tańczyła tak, jak jej zagram, we wszystkich absolutnie sprawach?
– Nooo… głosów nam chyba brakuje? – Danios nie był pewien, do czego Książę zmierza.
– Ano właśnie! A dokładnie – jednego głosu, nieprawdaż? I ten jeden musimy zdobyć! Raz na zawsze!
– Ale jak? Czyżbyś miał plan makiaweliczny jakiś, Panie mój?
– Otóż to! Mam!
Książę triumfująco popatrzył na Daniosa i kontynuował:
– Jutro we wsi Morzyczyn są harce ludowe przy ognisku, dźwiękach lutni i baryłeczkach piwa. Mam przypuszczenie graniczące z pewnością, że Starszy Zygmos nie przepuści okazji, by napić się za darmochę. A my – znaczy ja i Główny Starszy pospołu – napijemy się razem z nim…
Następnego dnia Danios założył na głowę czarny berecik (żeby łysiną nie świecić wśród zieleni), na nogi wdział wygodne pantalony, a na stopy wzuł wygodne ciżmy. Schował się głęboko w krzakach i z ukrycia obserwował wydarzenia. Początkowo trochę się nudził, bo lud spokojnie się bawił, żadnych ekscesów nie wszczynając. Ale po kilku godzinach piwo zaczęło uderzać do niektórych głów i zrobiło się ciekawiej. Dwóch osiłków wskoczyło na stół i Danios chętnie poprzyglądałby się, co będzie dalej, lecz akurat w tym momencie dostrzegł trzy postacie oddalające się od miejsca zabawy. Był to Książę Pan, Główny Starszy oraz Zygmos. Danios ruszył więc za nimi, bardzo ciekaw, dokąd i po co idą. Śledzenie ich nie było trudne, jako że wszyscy poruszali się dość powoli i lekkim zygzakiem, nie zwracając najmniejszej uwagi na okoliczne drzewa czy zarośla. Wkrótce dotarli do ławeczki przy pomoście. Na nieszczęście najbliższy krzak, za którym dało się ukryć, był oddalony najmarniej o trzydzieści kroków, więc nic nie wyszło z podsłuchiwania rozmowy trzech panów. Do uszu Daniosa dobiegały jedynie pojedyncze słowa, wypowiadane zresztą dość bełkotliwie i nie całkiem zrozumiałe. Baryłka okowity przechodziła z rąk do rąk i wkrótce Główny Starszy zwalił się jak kłoda pod ławkę. A po chwili Książę Pan chwiejnie podniósł się z miejsca, wyrzucił ręce w górę i zaintonował, ile sił w płucach:
– Wstań, powiedz, nie jestem sam i nigdy więcej już nikt nie powie sępie miłości…
Zygmos podniósł się ciężko, objął Księcia i dokończył:
– Ja jestem panem mych snów, moich marzeń i lęków, moich straconych dni…
– Zygmosieńku najmilejszy! – zakrzyknął Książę Pan. – Druhu wspaniały!
– Książę, mój władco jedyny i cudowny!
Po czym obaj panowie, wyściskawszy się i ucałowawszy z dubeltówki w oba policzki, runęli obok Starszego Gregosa.
Na nadzwyczajnych obradach uchwała o handlu okowitą przeszła głosem Starszego Zygmosa. No bo przecie nie był już złodziejem drewna, tylko „kochanym Zygmosiem”...