– Fauno niewydarzona!
Powłoko adhezyjna! Ćwikło karłowata! Miągwo zbutwiała! Bęcwale pokratkowany! –
twórcza inwencja Księcia Pana w wymyślaniu wyzwisk nie miała żadnych granic.
Zwłaszcza kiedy był wściekły. A teraz był. I to bardzo.
– Tyle się namęczyłem, żeby
cię na stanowisku urządzić, a ty mi się tak odpłacasz?! Durne pomysły
podsuwasz! Sprytny plan, mówiłeś! A niechże cię dunder świśnie z tym twoim
konceptem! Kolejność zmienić, w mordę jeża, i będzie cacy! Akurat! Cacy, gracy
i Pankracy!
Skarbnik Danios stał ze
wzrokiem utkwionym w podłodze i milczał. W głowie kołatała mu tylko jedna myśl:
„zagrać w grzyby, zagrać w grzyby”… Wiedział bowiem od Tajemniczego Zausznika,
że najlepszym sposobem na uspokojenie książęcego wzburzenia jest zagranie z nim
w jakąś grę. A „Wyprawa na grzyby” (w przeciwieństwie do „Skaczących
czapeczek”, pchełek czy kapsli) miała jeszcze tę zaletę, że niczym się w niej
nie strzelało, więc szansa na oberwanie w nos czy w oko była niewielka. Sztuka
polegała jedynie na tym, żeby zaproponować partyjkę w odpowiednim momencie –
przeczekać początkowy największy wybuch i wtrącić się wtedy, gdy władca będzie
się szykował do następnej tyrady. Daniosowi zdało się, iż taka chwila właśnie
nadeszła, więc szybko wypalił:
– Grzyby!!
Książę, który właśnie zdążył
otworzyć usta, zatrzymał je w tej pozycji. Ale co gorsza, popatrzył na Daniosa
jak na idiotę, więc biedaczysko struchlał niczym królik na widok lisa.
– G r z y b y ? – powtórzył
Książę tak cicho i tak powoli, że na Daniosie ścierpła skóra. Po czym wrzasnął:
– Jakie znowu grzyby,
purchawko pryskana?!! Ja ci zaraz dam grzyby, ty sromotniku bezwstydny!!
Danios ostatkiem sił zebrał
w sobie wszystkie pokłady odwagi (co nie było łatwe, zważywszy, że Książę już
sięgał po kij od miotły) i wyjąkał:
– Ja… ja tylko… znaczy się…
w grzyby zagrać Panie mój najukochańszy… bym zaszczyt miał z tobą…
Jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki gniew Księcia ulotnił się w okamgnieniu.
– Trzeba było tak od razu
mówić! – zawołał władca i klasnął w ręce. Wyjął z szuflady planszę, powtykał
szybko grzybki w otworki i podał Daniosowi koszyczek (oczywiście ten
najbrzydszy, odrapany z jednej strony i ze złamaną rączką). Rzucił kostką, a
ponieważ wypadła tylko dwójka, natychmiast rzucił jeszcze raz i przesunął swój
piękny złoty koszyk o sześć pól, zbierając po drodze dwa grzybki z planszy.
Danios wziął do ręki kostkę.
– Wracając zaś do twego
pomysłu zmiany kolejności punktów na obradach – rzekł Książę Pan już spokojnie
– toś jednak nieźle mnie urządził!
Danios wyrzucił trójkę.
Przesunął swój koszyczek, nawet nie próbując rzucać dwa razy z rzędu –
wiedział, że taki ruch mógłby się źle skończyć.
– A uchylże okiennice, mój
drogi, ciemno tu jakoś – Książę z kostką w ręce czekał tylko, by
niepostrzeżenie wrzucić Daniosowi do koszyka parę muchomorów. Danios, udając,
że nic nie widzi, podszedł do okna. Tylko głupiec starałby się nakłonić Księcia
do przestrzegania zasad. Kilku takich, którzy spróbowali, dostało specjalne
kwatery w najdalszych zakamarkach zamkowych lochów.
– Zapewniałeś mnie, że jak
najpierw przegłosują wieloletnią wizję finansową, to potem nie będą mogli
odrzucić moich zmian w planie skarbcowym. No i co z tego wyszło?
– Panie, aliści jakżem mógł
był przewidzieć, że jej n i e przegłosują? – Danios, widząc zmianę nastroju
Księcia, odważył się delikatnie przeciwstawić. – Ja zrobiłem, co do mnie
należało! Pamiętasz, któryś zapytał, dlaczego taka dziwna kolejność uchwał i ja
mu wtedy natychmiast gębę zamknąłem, rzekąc, iż tak stanowi prawo królewskie.
Czyż odważyli się sprzeciwić?
– Ano nie – przytaknął
Książę. – Boć Starsi w paragrafach nieobeznani przecie!
– Dzięki tobie, Panie,
dzięki tobie! – Danios skłonił głowę w geście uznania. – Wciąż powtarzasz, że podtrzymywanie
ciemnoty tak w narodzie, jak i wpośród Starszych, leży w naszym interesie! Głównego
Starszego nieustannie napominasz, coby nie poważył się ich na jakoweś
przeszkolenia wysyłać, żeby przypadkiem jakiej wiedzy nie zdobyli.
– Prawda, prawda – westchnął
Książę, przesuwając swój koszyczek na planszy o kilka pól i wrzucając Daniosowi
kolejne dwa muchomory. – Oczywista, że im światlejsze pospólstwo, tym gorzej
dla nas. Myśleć mu się potem zachciewa, dociekać, na ścianie pytania wypisywać!
A ja muszę dwoić się i troić, kręcić, kombinować, jak by tu niewygodne sprawki
ukryć, zamiast spokojnie sobie rządzić jak mi się spodoba. Całe szczęście, że
przynajmniej...
Władca przerwał w pół
zdania, gdyż uświadomił sobie, że niezbyt roztropnie byłoby je dokończyć.
Chciał powiedzieć: „przynajmniej w tej sprawie nie ze mnie lud kpi w żywe oczy,
że prostych zapisów prawa królewskiego pojąć nie potrafię”. Bo to z Daniosa się
śmiali przecie i drwili, powtarzając za jednym poetą, że nie widzi różnicy
między zachodem słońca a rzyganiem w klozecie tancbudy.
– Że przynajmniej co, Wasza
Wysokość? – dopytywał Danios.
– Nic, nic, chciałem rzec
jeno, że przynajmniej szczęściem moim jest posiadać wiernych sług parę – Książę
w chwili natchnienia wymyślił ciąg dalszy.
– Na mnie zawsze możesz
liczyć – Danios poczuł się mile połechtany i też postanowił pochwalić władcę. –
A tych Androsowych Starszych zrugałeś koncertowo za to głosowanie!
– Oj tak! Nieźle dałem im
bobu! Idę o zakład, że portki im się trzęsły, kiedym postraszył ich skargą do
królewskiego wojewody za to, że zatwardzenie mają, he, he!
Książę wrzucił ostatnie
grzybki do koszyka i przesunął go na koniec planszy, mówiąc:
– Wygrałem! Ach, memu
geniuszowi nikt dorównać nie zdoła!
– Jesteś mistrzem nad
mistrzami, mój Panie! – Danios pogratulował władcy, przyklękając przed nim na
jedno kolano.
– Ano jestem, jestem –
przyznał Książę skromnie. – I wiesz, nawet złość na cię za ten twój pomysł już
mi całkiem przeszła. W końcu nic wielkiego się nie stało, boć przecie moje
zmiany w planie skarbcowym Starsi uchwalili. I muszę jeno zwołać nadzwyczajne
obrady, żeby przyjęli wizję wieloletnią. Uczynię to za tydzień i ambaras z
głowy. Myślę wszelako, czy przy okazji nie wprowadzić znowu pod obrady tej
uchwały o handlu okowitą. Jużem był pewien, że sprawa załatwiona, a tu masz,
wojewoda się przyczepił.
Zamyślili się obaj. Zaiste, przedziwnie
toczyły się losy tej uchwały. W czasie przedelekcyjnej kampanii do księcia
Mirosa przybył pewien kramarz ze wsi Reptowo i poskarżył na to, że za panowania
Androsa wciąż mu odmawiano prawa do sprzedawania okowity, bo jego stragan stoi
za blisko kościoła. A ponieważ dla księcia każdy, kto choć odrobinę
niepochlebnie się o Androsie wypowiadał, był potencjalnym sojusznikiem, Miros wysłuchał
kramarza z uwagą, po czym obiecał mu załatwienie pozwolenia w zamian za
poparcie w elekcji. Handlarz przystał na ten układ z ochotą, wywiesił na swoim
straganie wielki portret księcia i namawiał kupców do oddawania na niego głosów.
Zasiadłszy na urzędzie, Miros, pomny obietnicy, już na trzecie obrady
Starszyzny wprowadził rzeczoną uchwałę, zezwalającą na ustawianie straganów z
okowitą nawet w odległości dziesięciu kroków od kościoła. Starsi jednak kręcili
nosem, nie podobało im się, że taki kram będzie można umieścić też pod szkołą,
gdzie dziatwa swymi niewinnymi oczętami spozierać będzie na pijaczków i
obszczymurków różnorakich. Starszyzna nakazała Księciu rozpytać się w
księstwie, czego lud pragnie, głównie zaś duchownych i bakałarzy o zdanie
poprosić. Książę Pan, udając zgodę, wycofał podówczas tę uchwałę i ponownie ją
wprowadził na następnych obradach. Przywołał na pomoc pełnomocnika Robosa,
któren rzekł był takie farmazony, iż Starszy Zygmos się pogubił i głosował za
uchwałą – co dało Księciu ów brakujący ósmy głos. Nieszczęściem jednak wojewoda
królewski odrzucił uchwałę i kazał ją poprawić, bo nie spodobało mu się w niej sprzedawanie
okowity z bezkołowych wozów drabiniastych. A Starsi od Androsa i Iren skwapliwie
skorzystali z tej okazji. Namówili się i z powrotem zmienili odległość na
trzydzieści kroków. I znów kramarz z Reptowa był w punkcie wyjścia. Na nic się
zdały książęce wrzaski, że Starsi barbarzyństwo popełniają, że chleb prostym
ludziom od ust odejmują, że zabijają ich wraz z potomstwem i tak dalej. Żona
owego kramarza, która obserwowała obrady, wyszła, trzasnąwszy drzwiami z taką
siłą, że z futryną wyleciały.
– Chyba mam pomysł –
stwierdził Książę po dłuższej chwili. – Jutro…
Nie dokończył, bo rozległo
się pukanie do drzwi.
– O wilku mowa… - mruknął
Danios, jako że w progu stała żona kramarza z Reptowa. Twarz miała mokrą od
łez, a w ręce trzymała pełne wiadro.
– Książę Panie! Książę
Panie! – łkała głośno. – Spójrz, ilem już łez wylała! Tak bardzo pragnę okowitą
handlować, znaczy się oboje ze ślubnym moim pragniemy, ku chwale księstwa
naszego i Waszej Wysokości! Obiecałeś nam był, że rychło się z tą sprawą
uwiniesz, a tu nieustannie przeszkody jakoweś się piętrzą! Ile mam szlochać
jeszcze, ile wiader wypełnić?!
Książę Pan natychmiast
przybrał minę wzruszonego i troskliwego władcy. Podszedł do handlarki, uścisnął
jej dłonie i wyjął z nich wiadro. Zbliżył się do otwartego okna i chlusnął całą
zawartość na zewnątrz.
– Okno leje kto?! Na mnie woda
mać psia łobuzie!! – rozległ się wrzask Mariosa od podatków, który miał to
nieszczęście przechadzać się właśnie pod murami zamku. Spojrzał szybko w górę,
lecz zoczywszy wiadro znikające w oknie komnaty Księcia Pana, zaprzestał
dalszych krzyków. W końcu władca miał prawo lać czym chciał i kogo chciał.
– Niech troska zniknie z
twego oblicza – rzekł tymczasem Książę do handlarki. – Przyrzekam ci, że nim
tydzień minie, będziecie mogli na swoim straganie wystawić tyle okowity, ile
dusza zapragnie! A nie zapomnijcie o drobnym podziękowaniu dla swego
dobrodzieja!
Tu Książę uśmiechnął się do
kramarki łagodnie i pogroził jej żartobliwie palcem.
– Doprawdy? – kobieta
natychmiast przestała płakać. – Ale jakże to sprawisz, Panie, chyba cudem
jakimś?
– Moja droga – rzekł Książę
z wyższością. – Pozwól, że swoje dyplomatyczne zabiegi zachowam w tajemnicy.
Wracaj do chałupy i podziel się z małżonkiem dobrą nowiną.
Uradowana handlarka wyszła i
już prawie zamknęła za sobą drzwi, lecz otworzyła je ponownie i zapytała w
roztargnieniu:
– Przepraszam, a ja byłam z
pieskiem, czy bez pieska?
Książę zamrugał oczyma nic
nie rozumiejąc. Danios jednak wykazał się refleksem:
– Z pieskiem – i drapnąwszy
z półki pluszowego psiaka, wcisnął go w ręce kobiety, po czym szybko wypchnął
ją za drzwi.
– A ty co sobie wyobrażasz?
– wycedził Książę przez zęby. – Jakim prawem moje maskotki rozdajesz?
– Panie, wybacz, ale słyszałem
co nieco o tej białogłowie. Jeśli powiedzielibyśmy jej, że była bez pieska,
wróciłaby tu dziś jeszcze z piętnaście razy.
– Aaa, skoro tak, niech
będzie, jakoś przeboleję tę stratę.
– Odkupię ci pluszaka,
Książę, nie frasuj się. Powiedz mi, bom ciekaw niezmiernie, jaki masz pomysł na
dotrzymanie przyrzeczenia danego tej handlarce.
– O, pomysł jest w sumie
prościutki. Patrząc z szerokiej perspektywy, czego nam brakuje, by Starszyzna
tańczyła tak, jak jej zagram, we wszystkich absolutnie sprawach?
– Nooo… głosów nam chyba
brakuje? – Danios nie był pewien, do czego Książę zmierza.
– Ano właśnie! A dokładnie –
jednego głosu, nieprawdaż? I ten jeden musimy zdobyć! Raz na zawsze!
– Ale jak? Czyżbyś miał plan
makiaweliczny jakiś, Panie mój?
– Otóż to! Mam!
Książę triumfująco popatrzył
na Daniosa i kontynuował:
– Jutro we wsi Morzyczyn są
harce ludowe przy ognisku, dźwiękach lutni i baryłeczkach piwa. Mam
przypuszczenie graniczące z pewnością, że Starszy Zygmos nie przepuści okazji,
by napić się za darmochę. A my – znaczy ja i Główny Starszy pospołu – napijemy
się razem z nim…
Następnego dnia Danios
założył na głowę czarny berecik (żeby łysiną nie świecić wśród zieleni), na
nogi wdział wygodne pantalony, a na stopy wzuł wygodne ciżmy. Schował się
głęboko w krzakach i z ukrycia obserwował wydarzenia. Początkowo trochę się
nudził, bo lud spokojnie się bawił, żadnych ekscesów nie wszczynając. Ale po
kilku godzinach piwo zaczęło uderzać do niektórych głów i zrobiło się
ciekawiej. Dwóch osiłków wskoczyło na stół i Danios chętnie poprzyglądałby się,
co będzie dalej, lecz akurat w tym momencie dostrzegł trzy postacie oddalające
się od miejsca zabawy. Był to Książę Pan, Główny Starszy oraz Zygmos. Danios
ruszył więc za nimi, bardzo ciekaw, dokąd i po co idą. Śledzenie ich nie było
trudne, jako że wszyscy poruszali się dość powoli i lekkim zygzakiem, nie
zwracając najmniejszej uwagi na okoliczne drzewa czy zarośla. Wkrótce dotarli
do ławeczki przy pomoście. Na nieszczęście najbliższy krzak, za którym dało się
ukryć, był oddalony najmarniej o trzydzieści kroków, więc nic nie wyszło z
podsłuchiwania rozmowy trzech panów. Do uszu Daniosa dobiegały jedynie
pojedyncze słowa, wypowiadane zresztą dość bełkotliwie i nie całkiem
zrozumiałe. Baryłka okowity przechodziła z rąk do rąk i wkrótce Główny Starszy
zwalił się jak kłoda pod ławkę. A po chwili Książę Pan chwiejnie podniósł się z
miejsca, wyrzucił ręce w górę i zaintonował, ile sił w płucach:
– Wstań, powiedz, nie jestem
sam i nigdy więcej już nikt nie powie sępie miłości…
Zygmos podniósł się ciężko,
objął Księcia i dokończył:
– Ja jestem panem mych snów,
moich marzeń i lęków, moich straconych dni…
– Zygmosieńku najmilejszy! –
zakrzyknął Książę Pan. – Druhu wspaniały!
– Książę, mój władco jedyny
i cudowny!
Po czym obaj panowie, wyściskawszy
się i ucałowawszy z dubeltówki w oba policzki, runęli obok Starszego Gregosa.
Na nadzwyczajnych obradach
uchwała o handlu okowitą przeszła głosem Starszego Zygmosa. No bo przecie nie
był już złodziejem drewna, tylko „kochanym Zygmosiem”...