środa, 22 kwietnia 2015

17. Bajka o łajnospalarni, kurnikach i innych niezbyt ładnie pachnących zjawiskach



Na rubieżach Kobylandii w gospodzie „Pod Opasłym Dzikiem” rozsiadło się w ławach kilku wielmożów i raczyło grzanym piwem. Pochodzili z różnych stron, ze wsi i miasteczek, z księstw okolicznych i nieco bardziej odległych. Zjechali na spotkanie, żeby uzgodnić organizację turnieju rycerskiego. Rachowali, ile przyjdzie im z trzosów wysupłać na ów turniej i rozważali, czy gawiedź przybędzie tłumnie, by zawodników do walki zagrzewać.
– A cóż tam słychać w Kobylandii? – zapytał jeden z przybyszów, lekko już piwem rozgrzany. – Jak nowy-stary Książę Pan sprawuje się na urzędzie?
– Hmm... Co by tu rzec... – drugi z gości wyraźnie poczuł się zakłopotany pytaniem. Wiedział bowiem, że jego rozmówca zna Księcia osobiście z dawnych czasów, ale nie miał pojęcia, czy znajomość ową należy zaliczyć do przyjacielskich czy wręcz przeciwnie. Zdecydował więc wybrnąć z sytuacji dyplomatycznie:
– Różnie ludzie powiadają...
– He, he, idę o zakład, że otoczył się paroma tresowanymi małpkami, które skaczą, jak im zagra i jedzą mu z ręki! – zaśmiał się trzeci z wielmożów – Paru wiernych nieczytatych i obserwujących niewidzących wystarczy!
– Zaiste, są tacy! Niektórzy całymi dniami stoją pod oknami komnaty książęcej i hymny pochwalne wyśpiewują! A inni z kolei wciąż na ścianie zamkowej bazgrzą, jaki to władca Kobylandii cudowny i wspaniały jest!
– Cały Miros! – zachichotał pierwszy z rozmówców. – Potrafi takich  wygrzebać z przeróżnych zakamarków! Wyciąga ich na światło dzienne, a oni mu wdzięczność dozgonną za to okazują. Nie dziwota, że bezrozumnie toto głosi chwałę dobrodzieja swego i do gardła się rzuca każdemu, kto odważy się choćby jedno słowo krytyki wypowiedzieć.
– To jeszcze nic – wtrącił się czwarty. – Miros jest mistrzem w kupowaniu wdzięczności. Jednemu sypnie groszem z książęcego skarbca, ot tak, z dobrego serca niby, drugiemu robotę załatwi, jeszcze innego strawą we dworze nakarmi albo jakieś płatne pełnomocnictwa powierzy, żeby na chleb sobie zarobił. Jakżeby potem ci wszyscy obdarowani mieli przeciw niemu się obrócić?
Pierwszy z wielmożów pokiwał głową.
– Ano nijak... Przez cztery lata kadencji zdąży pół Kobylandii sobie w ten sposób zjednać. Ale i jemu zdarza się długi wdzięczności zaciągnąć.
– Co masz waść na myśli? – z zaciekawieniem zapytał drugi.
– Ach, nic wielkiego. Jeno drzewiej, kiedy Miros był Księciem Panem u nas, pomogliśmy mu byli z niezgorszych tarapatów się wydostać. Teraz nadeszła pora na odwdzięczenie się.
– Ooo! Zafrapowałeś mnie, mości panie! Cóż to miałoby być?
– Drobiazg, naprawdę. Mamy plan, by sobie wznieść pewną budowlę, takie miejsce do przeróbki łajna krowiego i kurzego.
– Łajnospalarnię?! Toć przecie lud się wzburzy niepomiernie! Byli już tacy, co chcieli budować łajnospalarnię i mało ich ludzie widłami nie roznieśli!
– A to już Mirosa w tym głowa, żeby rzecz do finału doprowadzić. Jak wspomniałem, jest nam coś winien. My, oczywista, pomożemy sprawę gmatwać, nazywać innymi słowy i przekonywać, że sławę doczesną księstwu nasza budowla przyniesie.
– Ale łajno śmierdzi! Chcecie smrody wąchać?
– My? Ależ skąd! My przecie w Kobylandii nie mieszkamy!
Tu pierwszy z gości zachichotał i dodał jeszcze:
– I pomnij waść, że jedna rzecz nie śmierdzi nigdy, co już w starożytności udowodnił cesarz Wespazjan. Pecunia non olet, mój drogi, pecunia...
Jako że ściany mają uszy, a w gospodzie słuchają nawet stoły i ławy, wieść o naradzie wielmożów i ich planach powoli rozniosła się po księstwie. Ludzie zaczęli szemrać, indagować Księcia Pana na ścianie zamku, by wyłuszczył poddanym, co jest na rzeczy, Starsza Czes po wielekroć upominała się o jasne deklaracje ze strony władcy, lecz książę Miros jak ognia unikał odpowiedzi.
Siedział sobie właśnie w komnacie i oglądał w skrzynce wizyjnej ulubioną bajkę o przygodach Misia Uszatka. Kiedy rozległo się pukanie do drzwi, Miś akurat kładł się spać, więc Książę Pan nie zezłościł się zanadto, że ktoś mu przeszkadza. W progu stanął Danios.
– Wasza Wysokość, księgę obrachunkową za poprzedni rok skarbcowy przyniosłem.
– Połóż tu na stole, zaraz przejrzę. A tak a propos, jak śmiałeś na ścianie zamkowej nazwać mnie organem?!
– Ale przecie dodałem, że sprawnym! – bronił się Danios.
– Nooo, kochasiu, gdybyś jeszcze spróbował napisać, że niesprawnym, już byś w ucho dostał! Następnym razem rusz łepetyną, zanim coś naskrobiesz! Gawiedź uciechę sobie ze mnie robi przez twoją głupotę!
– Ale o dziurze to już nie ja pisałem!
– Idź stąd, bo słuchać tego nie mogę! Do roboty! Porachuj mi ładnie, ilem na zamienionej pożyczce od lichwiarza Podróżnika zarobił. Muszę roztrąbić swój sukces na całą Kobylandię!
Danios wyszedł, a Książę otworzył księgę „Obrachunek za rok skarbcowy pański 2014.” Przebiegł wzrokiem po iluminacjach na stronie tytułowej, nie doceniwszy ich uroku (a Danios tak się napracował nad rysunkami plumkających rybek, pryskających kropelek i szumiących drzewek!). Zaczął czytać:
Wlazł kotek na płotek i mruga, ładna to piosenka, niedługa.”
– Cóż ten pacan tu nawypisywał?! – wykrzyknął Książę Pan. Ale natychmiast przypomniał sobie, że Danios miał w zwyczaju między tabelki i obliczenia wstawiać ni stąd ni zowąd żywoty sławnych mężów albo jakoweś przypowieści. Tak jakby nagle mózg mu się zmęczył rachunkami i czuł przymus ukwiecenia arytmetyki literaturą. Książę czytał więc dalej i w miarę czytania uśmiechał się coraz bardziej, bo sporządzone przez Daniosa rachunki były dokładnie takie, jak chciał je pokazać. Pukanie do drzwi komnaty przerwało Księciu lekturę. W progu stanął Tajemniczy Zausznik.
– Witaj, Panie. Przybywam, bo doszły mnie słuchy, że w sprawie tych kurników jakieś poruszenie wśród ludu się szerzy, a niektórzy przebąkują nawet o masowych protestach i demonstracjach.
Książę zadrżał. Słowo „demonstracja” niezmiennie przywodziło mu na myśl nie tak odległy senny koszmar, w którym protestujący nie tylko obrzucili okno jego komnaty jajkami i pomidorami, ale też skradli mu ukochany szaliczek i zatknęli na patyk. Władca otrząsnął się ze wspomnienia i powiedział wzdychając:
– Zaprawdę, nie pojmuję, dlaczegóż lud taki brak wiary pokazuje. Przecie dawnom napisał gawiedzi, że nie dam swego pozwolenia na te kuraki. Czyż to nie wystarczy?
– Panie, lud przeczulony jest bardzo na tle takich pomysłów. Pomnij, iż ten sam chłop onegdaj chciał łajnospalarnię stawiać i wozami pełnymi śmierdzącego towaru drogami księstwa jeździć. Teraz umyślił sobie drób hodować, co też śmierdzi niezgorzej, bo wiadomo, że ptactwo kupę robi gdzie popadnie.
– Ano robi kupę, robi... – przytaknął Książę melancholijnie.
– Wasza Wysokość, w każdym razie doradzałbym podjąć jakieś działania. Zwłaszcza że ponoć na tę demonstrację mają przybyć ludzie od programów w skrzynce wizyjnej.
– Tak? A to znakomicie! Akurat takie sytuacje potrafię świetnie wykorzystać. Zobaczysz!
– No dobrze, ale co poza tym?
– Hmm... Poza tym myślę, że potrzebna nam jakaś pomoc.
– Pomoc? To kogo wzywamy? Drużynę A czy Terminatora? A może transformersów?
– Eee, nie, smerfy wystarczą. Roześlemy tę niebieską szarańczę po całym księstwie, niech głosi wszem i wobec, że lud nie musi nic robić w sprawie kurników, bo nasz majestat czuwa nad wszystkim. A ci, co różne pisma z protestami piszą albo manifestacje urządzają to wichrzyciele, którzy szum zbędny czynią i w poelekcyjne gry jakoweś się bawią.
– Genialne, Książę, genialne! Zniechęcimy pospólstwo do działania, a cała zasługa za niedopuszczenie do postawienia kurników przypadnie tobie!
– I o to właśnie chodzi, mój Zauszniku, o to chodzi...
Strategia księcia Mirosa przyniosła oczekiwane efekty. Smerfom pomagali nieczytaci i niewidzący z otoczenia władcy, więc wszystko poszło jak po maśle. Na demonstrację przybyło raptem paru zapaleńców, Książę Pan zaś na widok skrzyneczek do utrwalania obrazów dramatycznie rozdarł szatę na piersi i wykrzyknął: „Jestem z wami, ludu mój ukochany!” Dla spotęgowania efektu wyrwał też jednemu z demonstrantów transparent i machał nim z taką werwą, że strącił kapelusz z głowy Głównemu Starszemu i perukę jednej z dworek. Co prawda, kiedy niespodziewanie ci od skrzynki zadali mu jakieś pytanie, wydukał coś trzy po trzy, ale i tak był ukontentowany swoim występem.
Wspominając niedawne wydarzenia i sącząc grzane wino, Książę ponownie sięgnął do księgi obrachunkowej. Ledwo jednak zaczął czytać, ktoś zapukał do drzwi. W progu stanęła księżniczka Dzi i rzekła szybko:
– Bądź pozdrowiony, Wasza Wysokość. Ja jeno chciałam prośbę wnieść, maleńką taką. Otóż mimo że już cię nie kocham, Panie Książę, to z radością ogromną coś bym zrobiła. Tak mnie nosi zwyczajnie, bezczynnie usiedzieć nie potrafię. Może bym coś wycięła?
Książę jeszcze na dobre nie zdążył oderwać się od lektury i z przemowy Dzi zarejestrował tylko końcowe pytanie, więc odparł machinalnie:
– A tnij sobie co chcesz, tnij…
Dzi poszła i wycięła parę drzew.
Książę znowu zagłębił się w rachunkach, lecz nie zdołał przeczytać nawet stronicy, gdy rozległo się kolejne pukanie.
– No nie! Kogóż to znowu niesie? Chwili spokoju człek nie ma na tym stolcu siedząc!
– Panie mój najmilszy – przywitała władcę Rządczyni Dor ze wsi Morzyczyn. – Przybyłam, by uprosić cię o rzecz jedną, maleńką i błahą, acz dla mnie ważną niezmiernie. Otóż, jak wiesz, wszyscy Rządcy muszą chodzić po chałupach i ludziom roznosić powiadomienia o podatkach, a nawet przyjmować daniny, jak kto chce dać. Ale ja przecie nie mogę po wsi mojej chodzić!
– A czemu nie możesz, moja droga? – zdziwił się Książę Pan.
– Jak to czemu? – tym razem zdziwiła się Dor. – Przecie to oczywiste! Suknię sobie utytłam i pantofelki zedrę, bo gościńce we wsi pełne dziur i kałuż po ostatnich deszczach! No i daleko wszędzie iść trzeba, bo wieś rozległa, a mnie nóżki bolą.
– Hmm... – rzekł Książę Pan w zamyśleniu. Powody były zaiste pierwszej wagi. – To może najmij kogoś do roznoszenia tych powiadomień?
– Ale musiałabym temu najętemu zapłacić!
– Eee tam, marne grosze. Dam ci ze skarbca!
– To może ja bym córuchnę swą najęła? – zapytała Dor. – Jeno jak ludzie zobaczą na kontrakcie jej nazwisko, zaraz sarkać będą…
– A nie ma ta twoja córuchna jakiego oblubieńca?
– A ma, ma!
– No to zapiszemy kontrakt na niego i po sprawie!
– Książę, jakiś ty mądry! Dobroczyńco mój największy!
Zadowolona Dor skłoniła się w pas i wyszła. A władca Kobylandii po raz kolejny wziął do ręki księgę obrachunkową. Aliściż nie zdążył przeczytać nawet zdania, gdy...
– Nie, no nie wytrzymam! Zarygluję chyba te odrzwia!
– Panie... – rzekł Tajemniczy Zausznik nieco zaskoczony takim powitaniem, nie wiedział bowiem nic o zdarzeniach z ostatnich minut.
– Niech to będzie coś ważkiego, bom już mocno zirytowany na te niespodziewane wizyty!
– Ależ Książę Panie, nie śmiałbym zakłócać spokoju Waszej Wysokości bez powodu! – wykrzyknął Zausznik. – Z ważną sprawą przybywam!
– No mówże, mów – odparł już nieco udobruchany Książę.
– Otóż w księstwie huczeć zaczyna o planach budowy tej przetwórni łajna, o której ostatniośmy rozprawiali. Lud na ścianie zamkowej wciąż bazgrze, a w karczmach i po chałupach wieści przeróżne krążą. Niepokój się wzbudza coraz większy.
– Co na ścianie wypisują, sam dobrze wiem, czytać umiem – mruknął Książę. – Aliści sądziłem, iż moje słowa na temat owej przetwórni na obradach Starszyzny wygłoszone zamkną usta pospólstwu.
Istotnie, wieści o przetwórni łajna pojawiły się w księstwie już dość dawno, aczkolwiek Książę nie potrafił odgadnąć, skąd się wzięły. Wszelakie rozmowy odbywały się przecie w tajemnicy! Skoro jednak sprawy wypłynęły, władca nie miał wyboru, musiał zacząć działać. I uczynił pierwszy krok – przemówił na obradach Starszyzny. Wychwalał pod niebiosa ową przetwórnię, pean na jej cześć wygłosił i zarzekał się, iż Kobylandii sławę w całym świecie ona przyniesie. Jeśli jednak Zausznik twierdził, że o sprawie mówi się coraz częściej i śmielej, najwidoczniej lud jakoś nieufnie podszedł do słów Księcia.
– Cóż mi tu czynić? – zastanawiał się głośno władca. – Nie przypuszczałem, że napotkam na jakoweś trudności z realizacją tej sprawy... Hmm... Muszę przemyśleć sobie wszystko i opracować nową strategię.
– A może prościej byłoby zrezygnować z tej przetwórni? – zapytał Zausznik, który nie znał wszystkich aspektów, a jedynie to, co Książę łaskaw był mu powiedzieć. – Łajno przecie śmierdzi, po cóż nam taki ambaras?
– Pomnij jednakowoż, że jedna rzecz nie śmierdzi nigdy, co już w starożytności udowodnił cesarz Wespazjan. Pecunia non olet, mój drogi, pecunia... – odrzekł Książę.