niedziela, 6 grudnia 2015

23. Bajka o znakach na niebie i ziemi, o jakich się filozofom nie śniło

Cmentarna furtka skrzypnęła cicho, kiedy dworzanie ją otwierali. Weszli na ścieżkę, właściwie niewidoczną, gdyż pokrywała ją gruba warstwa opadłych liści.
     - Który to grób? – zapytał jeden.
     - Nie mam pojęcia – odrzekł drugi. – Wiem tylko, że nowy, zadbany i z brązowym nagrobkiem. Takich tu nie ma wiele, zaraz znajdziemy. O, spójrz, tam po prawej – czy to aby nie ten?
     W istocie, na starym cmentarzu we wsi Kobylanka znajdowały się przede wszystkim dawne mogiły z żeliwnymi krzyżami, kamiennych nagrobków było zaledwie kilka. Dworzanie nie mieli więc zbyt trudnego zadania i szybko ustalili, o który grób chodziło.
     - Tak, to na pewno ten. Dawaj pergamin, co to go mamy gdzieś tu położyć.
     Pierwszy z dworzan pogrzebał w kieszeni, wyjął z niej zapisany papier i podał koledze.
     - „Wonny olejek, chochla duża, lek na katar, rozmaryn suszony…” Co to jest? Przecie miało być powiadomienie od Księcia Pana?
     - Oj, przepraszam, papiery pomyliłem! To moja lista zakupów, małżonka mi spisała i na targ kazała później pojechać. Już, już, poczekaj, zaraz znajdę co trzeba…
     Po chwili dworzanin odszukał właściwe pismo.
     - „Książę Pan nakazuje opiekunowi grobu stawić się w zamku w komnacie numer pięć”. No, teraz w porządku. A tak swoją drogą, gdybym nie zerknął w pismo i położył tę twoją listę zakupów, to by dopiero było! Od chłosty pewnie byśmy się nie wywinęli!
     - Oj tam, oj tam, ktoś za głupi żart by to wziął i tyle. No, Książę Pan by się trochę zezłościł, ale nie przesadzaj, co najwyżej pacnąłby nas po łbach i kazał jeszcze raz iść z pismem na cmentarz.
     - Tak czy owak, sprawa załatwiona, możemy wracać. Chowaj ten swój karteluszek i lecimy, bo zdaje się, że zaczyna padać! To znak, że czas się stąd zabierać!
     Rzeczywiście, w powietrzu zalśniły pojedyncze, grube krople deszczu, a już po paru sekundach lało jak z cebra. Dworzanie biegiem ruszyli w kierunku furtki, by po chwili opuścić teren cmentarza.
     A tymczasem Książę Pan siedział w swojej komnacie i także oglądał listę. Ale nie zakupów, lecz nazwisk – trzydziestu pięciu, tych, którzy zasłużyli mu się podczas elekcji. Lista była już z lekka podniszczona, jako że Książę nosił ją wszędzie ze sobą (żeby przypadkiem nie wpadła w niepowołane ręce) i wielokrotnie składał, rozkładał, czytał, analizował, niektóre nazwiska wykreślał, a przy innych czynił zapiski. Do tej pory udało mu się nagrodzić większość – zleceniami z dworu, stanowiskami albo innymi przywilejami. Z ukontentowaniem przypatrywał się teraz spisowi, bo oceniał, że zostało mu może z ośmiu, którym trzeba by jakoś się odpłacić. A przecie rok jeszcze nie minął, jak na urzędzie zasiadł! Za kilka tygodni będzie miał ich wszystkich w garści, wdzięcznych, wiernych i gotowych go poprzeć w następnej elekcji.
     - No, może nie tygodni, ale miesięcy, jeśli dodam tych z tajemnych sojuszy – mruknął do siebie Książę, skrzywiwszy się z lekka. Niektóre nazwiska popleczników były bowiem zapisane tylko w głowie władcy, zaś odwdzięczenie się im wymagało trochę zachodu.
     Teraz jednak Książę się zastanawiał, jak nagrodzić tych, którzy o nic się nie upominali. Mówili, że niczego nie chcą, że wspierali go z czystej życzliwości. Ale Książę był nie w ciemię bity i wiedział, co w trawie piszczy. Teraz niby nie oczekiwali odpłaty, wszelako gdy czas nowej elekcji nadejdzie, nagle będą bardzo zajęci i nie wspomogą go w żaden sposób, datków odmówią albo w ogóle odwrócą się plecami i do obozu któregoś z innych kandydatów przejdą. O nie, na to nie można było pozwolić! Książę koniecznie musiał nagrodzić zasłużonych, żeby pozostali mu wierni.
     Tylko jak? Z początku był pewien, że pomogą mu w tym fioletowe okulary. Ale kiedy spróbował je założyć przy okazji przypadkowej wizyty jednego z listy, ów na ten widok zaczął wprost tarzać się ze śmiechu. Książę nic nie zobaczył, głupio mu się tylko zrobiło i okulary zdjął.
     Deszcz szumiał monotonnie za oknami, a władca dumał i dumał. „Przecie mam takie genialne pomysły!” – myślał. – „Zawsze tak sprytnie wykombinuję, że przy okazji odpłacania się wiernym poplecznikom i dla siebie korzyści odnoszę. Ale coś ostatnio nie mam chyba szczęścia… Ot, choćby takie „Wieści książęce” – sukces miał być pełną gębą, a kicha wyszła jakowaś…”
     W istocie, Książę sypał dukatami ze skarbca do kieszeni Pawlosa i innych, żeby odpowiednie artykuły preparowali na cześć władcy, ale lud jakoś tego docenić nie chciał. Życzliwi donosili Księciu, że pospólstwo nosem kręci, że gazeta nudna, że nie ma co czytać, że błędy w niej są i w ogóle że pieniądz w błoto wyrzucany. A z kreowania wizerunku władcy tylko chichoty po kątach słychać było.
     Rozmyślania Księcia przerwało pukanie, drzwi się otworzyły i stanął w nich Leszkos. Książę zastanowił się przez króciutką chwilę i założył okulary. Leszkos należał bowiem do tych właśnie, co to wciąż odmawiali przyjęcia jakichkolwiek dowodów wdzięczności za wsparcie w kampanii elekcyjnej. A Książę bardzo chciał go jakoś nagrodzić i nie wiedział jak. Wpatrywał się więc z uwagą w jego oblicze, lecz – ku swemu zdumieniu – nic nie zobaczył. Nie przewinęły się przed jego oczyma żadne obrazki, żadne marzenia czy pragnienia Leszkosa. Przez przyciemnione szkła okularów widać było to samo, co i bez nich – rozbawione spojrzenie Leszkosa i lekko kpiący uśmieszek na jego twarzy.
     - Hmm… - rzekł Książę zdegustowany. – Coś tu nie tak…
     - A co, gwarancja się skończyła? – zapytał Leszkos.
     - Jaka gwarancja?
     - Na okulary. Takie czasy, Panie, że wszystko się robi na określony czas, tyle co gwarancja trwa. Ot, kupiłem ostatnio małżonce tarkę do prania, pół roku gwarancji miała. I cóż się zdarzyło, kiedy minęło te pół roku? Ano z tarki natychmiast zaczęła złazić farba, rączka się złamała i trzeba było nową kupować. Tak to działa, niestety. I okulary Waszej Wysokości tak samo już po gwarancji są.
     - Taaak? Ciekawe, skąd ta pewność?
     - To widać. Ale za to ty, Książę, nie widzisz tego, co chciałbyś ujrzeć. Żadnych obrazków, prawda?
     - A bo co? – zaperzył się Książę, nieco zmieszany. – Skąd wiesz, że nie widzę, może właśnie widzę?
     - Przecie rzekłem, że to widać. Jeden mój znajomek też kiedyś kupił sobie takie okulary od cwanego kramarza. Ledwo miesiąc gwarancji miały, a jak tylko się skończyła, przestały cokolwiek pokazywać. Gorzej nawet, bo one tak są skonstruowane, że tak jakby im się coś odwraca. I jak już nie pokazują obrazków, to z drugiej strony pojawiają się w nich słowa, które akurat przewijają się w myślach tego, kto akurat ma okulary na nosie. Zabawne to nawet jest, bo te słowa ni ładu ni składu nie mają, całkiem przypadkowe są.
     Książę poczerwieniał i gwałtownym ruchem zerwał z nosa okulary. Pojął natychmiast, dlaczego Leszkos uśmiechał się drwiąco, a i tamten jeden, co to ze śmiechu się tarzał, musiał zobaczyć niezły bigos słowny. Niestety, Książę nie był w stanie przypomnieć sobie, o czym wówczas myślał i co mogło się z tego ukształtować.
     - A jakie to niby słowa dostrzegłeś, hę? – zapytał.
     - Eee, ledwie kilka przemknęło, nieważne – Leszkos chciał się wykręcić od odpowiedzi.
     - Mów natychmiast, bo chcę sprawdzić, czy prawdę rzekłeś i czy faktycznie z moich myśli mogły one wyjść!
     - Och, był „gamoń”, „korytko”, „głosy”, „blurp” i takie tam…
     Książę zaniemówił. W istocie, przez głowę przemykała mu sprawa planu pieniężnego na nowy rok skarbcowy, nad którym od jakiegoś czasu ślęczał Danios. Myślał sobie, że musi przypomnieć gamoniowi, do kogo mają popłynąć dukaty z korytka Kobylandii i żeby kombinował, gdzie dzięki temu może zyskać głosy w następnej elekcji. A „blurp” to nawet sobie nie pomyślał, tylko mu się zwyczajnie odbiło.
     - Banialuki – mruknął Książę i chcąc porzucić niewygodny temat szwankujących okularów, zapytał:
     - No, a z czym przyszedłeś?
     - O, właśnie, Wasza Wysokość – Leszkos również wolał przystąpić do rzeczy. – Chodzi o te przyrządy ćwiczebne, które sobie wieś Kobylanka nabyła i chce na wolnym powietrzu ustawić. Nie wiem, czy pamiętasz, ale wieśniacy ustalili, że na Placu Pojednania je umieszczą.
     - Ooo, co to to nie! Nie pozwolę, żeby na moim placu to było, przecie rzekłem, że nie dopuszczę do tego!
     - Hmm… Tylko skoro oni tak zdecydowali, niewiele możesz zrobić… - Leszkos delikatnie napomniał Księcia. – Ale ja mam lepszy pomysł.
     - Tak? A niby jaki?
     - Podejdź, z łaski swej, do okna. Spójrz, tam za szkołą, pod lasem, jest dobre miejsce na te przyrządy. Mieszkańcy byliby na pewno zadowoleni i chętnie zrezygnowaliby z Placu Pojednania.
     - Hmm… - zastanowił się Książę, przyglądając się miejscu wskazanemu przez Leszkosa. – Wiesz, to faktycznie niegłupie… Placyk spory, wszystko się pomieści…
     - A nawet więcej! W przyszłości możemy tam postawić jeszcze inne przyrządy, teren do gier jakichś przysposobić i w ogóle stworzyć z tego takie miejsce różnych ćwiczeń fizycznych dla gawiedzi!
     - Dobra, niech ci będzie. Jak by to teraz załatwić, hm… - Książę zmarszczył czoło i myślał przez chwilę. – Już wiem. Zrób tak: napisz petycję do mnie, połaź po chałupach, niech ci ludziska krzyżyki postawią albo podpis, jak piśmienni są. Jak zbierzesz tak ze sto, wystarczy. Wtedy ja powiem, że z woli ludu przyrządy ćwiczebne staną na tym placyku.
     - Znakomicie, załatwię to w mig! – ucieszył się Leszkos i dziarskim krokiem wymaszerował z komnaty.
     Książę zaś wrócił do analizowania swojej listy. Nie minął jednak kwadrans, gdy jak burza do komnaty wpadła Rządczyni Dan.
     - Książę! Co ja słyszę! Właśnie się dowiedziałam, że Leszkos z petycją po wsi biega! I że przyrządy ćwiczebne mają stanąć na placyku pod lasem!
     - Ano mają, i cóż z tego?
     - Jak to cóż z tego?! Książę, toć ów placyk ledwo kawałek od mojej chałupy jest!
     - No i? Blisko będziesz miała, jak zechcesz sobie rączki wzmocnić, to źle?
     - Źle? Okropnie!! Toż ja tam przecie chodzić nie będę, na co mi rączki wzmacniać? Ale inni będą! Harmider, zamieszanie, skrzypienie przyrządów, śmiechy i zabawy prawie pod moimi oknami! Ja nie chcę!!
     - Oj tam zaraz, przesadzasz! Święta za pasem, pierogi z Dzi będziecie lepić, a skąd siłę na gniecenie ciasta weźmiesz?
     - Nie lubię Dzi!! Ona mi wszystko psuje!! – krzyknęła rozdzierająco Dan i zaniosła się płaczem.
     „Że też muszę się użerać z tymi babami” – pomyślał Książę, głośno zaś rzekł:
     - No nie rycz już, nie rycz! Jak nie chcesz tych przyrządów na placyku pod lasem, to nie. Coś wymyślę, Leszkos niech tam sobie z petycją łazi, potem się zastanowię, jak sprawę załatwić. A teraz idź już sobie, bom zajęty.
     I wypchnął szlochającą jeszcze, ale już udobruchaną Dan za drzwi.
     - Ależ dzień się zapowiada! – mruknął do siebie. – Całe szczęście, że chociaż padać przestało.
     Książę wyjrzał przez okno i obserwował przez chwilę przemykające po niebie szaro-białe chmury. Wiatr sprawiał, że przybierały one różne kształty i w pewnej chwili władcy zdało się, jakby z obłoków utworzył się przewrócony kosz, a z niego wysypywały się śmieci i spadały na stojący tron.
     - Ożeż w mordę… - wyszeptał trwożnie Książę. – Znak jaki czy co?
     Ale zaraz przywołał się do porządku.
     - Co ja, głupi, wygaduję? Toż to tylko chmury, nic więcej!
     Po czym cmoknął z niezadowoleniem, wychylił szybko szklaneczkę okowity i kazał zawołać Skarbnika. Danios pojawił się prawie natychmiast.
     - Witaj, Książę, właśnie szedłem do Waszej Wysokości z pytaniami do planu skarbcowego – zaczął, ledwo stanąwszy na progu. – Już go prawie zrobiłem, ale kilka drobnostek jeszcze zostało. Ile na przykład dukatów chcesz wydać na ten stary cmentarz, co go zamiarujesz zlikwidować?
     - Czekaj, czekaj, nie tak prędko. Po pierwsze, plan przygotuj mi nie wcześniej niż na koniec miesiąca, bo potrzebuję najpierw przepchnąć przez Starszyznę podwyżki danin za śmieci. Wiadomo, że Starsza Agnes będzie jak zawsze drążyć, więc muszę odpowiednio obraz zamącić. Gdyby Starsi zobaczyli w planie, że z danin mam zamiar płacić śmieciarzowi także za moje śmieci z zamku, zaraz by się rwetes podniósł.
     - O, tak, tak, nie można do tego dopuścić! – Danios przytaknął skwapliwie. – No a z tym cmentarzem jak? Ile mam dukatów wpisać w planie?
     - Hmm… Właściwie nie wiem. Całe przedsięwzięcie będzie pewnie sporo kosztowało, ale ile dokładnie – nie wiem! No i nie mogę wszystkiego zrobić za jednym zamachem, tu trzeba działać stopniowo, po cichu i małymi kroczkami…
     Sprawa istotnie wymagała iście makiawelicznej przebiegłości i delikatności. Chodziło o to, by zamiast starego cmentarza urządzić miejsce do stawiania wozów drabiniastych, które pod karczmę przyszłą zajeżdżać będą. Ale o tym, oprócz Księcia i jego wspólnika (hojnego darczyńcy podczas elekcji) nikt nie wiedział. To był właśnie jeden z tych tajnych sojuszy, będących jednocześnie obietnicami należącymi do kategorii czwartej, czyli takich, które bezwzględnie musiały być spełnione. I, oczywista, nazwiska owego poplecznika nie było na żadnej liście. Książę po chwili namysłu rzekł:
     - Wiesz, mam pomysł. Deszcz ustał, przejdźmy się na ten cmentarz. Obejrzę, jak to wygląda, jaki duży jest i tak dalej. Łatwiej wtedy mi będzie ocenić, ile dukatów na początek wydać trzeba. A przy okazji sprawdzę, czy dworacy polecenie moje wykonali i karteczkę na jeden grób położyli.
     Stary cmentarz nie był daleko, więc po paru minutach Książę z Daniosem byli na miejscu. Furtka, jak zwykle, skrzypnęła żałośnie przy otwieraniu. Obaj panowie ruszyli prosto ścieżką, uważnie stawiając stopy, żeby nie poślizgnąć się na mokrych liściach. Po paru krokach Danios schylił się, bo zauważył jakiś papier leżący nieopodal i pomyślał, że to może być kartka, o której mówił Książę. Papier był nieco rozmiękły od deszczu, ale dało się odczytać litery.
     - Won… cho… le… ro… - przesylabizował i powtórzył ze zdziwieniem:
     - Won cholero?
     Książę zastygł w bezruchu. Czy to znak miał być jakiś? No bo któżby się ośmielił zostawić taki nakaz?! Spojrzał Daniosowi przez ramię i przyjrzał się kartce.
     - Ech, głupku – rzekł z ulgą, ni to do siebie, ni do Daniosa. – Toć to jakaś lista zakupów była, widzisz, literki deszcz rozmył gdzieniegdzie. A jużem myślał…
     Książę przerwał i Danios nie dowiedział się, co władca zamierzał powiedzieć. Właściwie nawet go to nie ciekawiło, bo przesądny był z natury i jego zdaniem kartka stanowiła przestrogę.
     - Panie mój, Książę najmilszy – rzekł z wyraźną trwogą w głosie. – Chodźmy stąd, jakoś tak się nieswojo poczułem… O, słyszysz? Drzewa szumią…
     - Ano szumią, szumią, przecie wiatr wieje! – zirytował się Książę.
     - Ale one szumią jakby mówiły „nie ruszaj… nie ruszaj”, słyszysz?
     - Ty jakieś omamy masz! Pewnieś za dużo okowity wypił!
     - A tam, w górze, popatrz! – Danios był już porządnie wystraszony. – Ciemna strona mocy nadciąga…
     Rzeczywiście, chmury na niebie ułożyły się w kształt, który jako żywo przypominał maskę Dartha Vadera...
     Książę zamachnął się, żeby strzelić Daniosa w ucho, lecz nie zdążył, bo ten nie czekając na cokolwiek, złapał poły szaty i pomknął biegiem w kierunku furtki. Żadna siła by go nie zatrzymała na tym cmentarzu ani chwili dłużej.
     A Książę rozejrzał się dookoła, pospacerował między grobami, sprawdził, że dworzanie położyli powiadomienie na nagrobku tak, jak im nakazał, po czym uznał, że czterdzieści tysięcy dukatów na początek wystarczy. Taką właśnie sumę na likwidację cmentarza zdecydował się zapisać w planie skarbcowym na przyszły rok. Zaś o wszelkich znakach czy nie-znakach na niebie i ziemi postanowił zapomnieć przy szklaneczce okowity.