Zima
tego roku była jakaś dziwna. Śniegu ani na lekarstwo, ciepło jak w marcu, a o
mrozach tylko wróżbici pogodowi opowiadali, że przyjdą jeszcze, nim wiosna
nastanie. I właśnie ta aura źle działała na Księcia Pana. No bo przecie jak zimą
zaspy pokrywają bezdroża, to bardzo ułatwia panowanie – nie trzeba szpiegów po
księstwie rozsyłać, żeby podsłuchiwali, o czym wieśniacy gadają i czy aby Księcia
nie obmawiają, nie trzeba wysłuchiwać przybywających na dwór chłopów, marudzących,
że zaraza im znów na bydło padła i żeby ich z podatków zwolnić, nie trzeba
wreszcie opędzać się od zwolenników, dopominających się wciąż o kolejne
przywileje. Wszyscy bowiem w swoich chałupach siedzą i nosa na zewnątrz nie
wyściubiają. Można wtedy wyciągnąć się błogo przy kominku i sączyć leniwie
okowitę. Ale tej zimy nic nie szło jak należy, bo pogoda była jaka była. Książę
nie miał żadnej wymówki, żeby wykręcić się od roboty. W Morzyczynie brukowanie
gościńca spartaczyli i zaraz Kristos od pszenicy na swojej ścianie o tym
nagryzmolił. Chcąc nie chcąc Książę musiał pojechać na inspekcję, a potem
dopilnować, żeby dworscy urzędnicy pisma z oględnymi tłumaczeniami Kristosowi
wysłali. Do zamku przybyli kontrolerzy królewscy – należało ich odpowiednio
ugościć i baczyć, by niczego nie wykryli. Plan skarbcowy na kolejny rok trzeba
było sporządzić i ukryć w tabelkach różne wydatki, o których nikt wiedzieć nie
powinien – a to zawsze wymagało dobrego pomyślunku i wsparcia szarych komórek
odpowiednią ilością okowity.
- Ot,
los mój taki – mruknął Książę melancholijnie. – Ani chwili spokoju, wciąż tylko
trzeba kombinować, plany różne knuć i obmyślać, jak by tu wszystkich dookoła
przechytrzyć. Za cały ten dwór beztroski, psiakość, ja muszę myśleć! Nikomu
ufać nie można, a jak już się znajdzie taki, co tajemnic dochowa i w ogień by
za mną poszedł, to zazwyczaj półgłówek albo kiep i pożytku żadnego z niego nie
mam. Wiosna zamiast zimy nastała, odpocząć nijak nie mogę, bo wciąż ktoś się
pałęta pode drzwiami mojej komnaty. Przyłazi jeden z drugim i narzeka, a ja
nic, tylko słuchać muszę cierpliwie i udawać, żem się losem nieszczęśnika
przejął do głębi. A jednocześnie analizuję, obliczam, kalkuluję, czy mi się
opłaci i co zyskam, jeżeli zadośćuczynię jego prośbom. Toż to jakieś
rozdwojenie jaźni jest! A jeszcze na ścianie zamkowej odpór muszę dawać temu,
co pospólstwo wypisuje, bo jak tak dalej pójdzie, ani chybi porażka mnie czeka
w następnej elekcji! Nie mogę przecie na to pozwolić! Och, ja nieszczęśliwy!
Tu
Książę prawie załkał głośno, bo mówił tak przekonująco, że sam uwierzył w swój
ciężki los. To użalanie się nad sobą trwało jednak ledwie chwilę, gdyż wzrok
Księcia padł na dzban z okowitą stojący na komodzie.
-
Mróz, nie mróz, napić się przecie można tak czy siak – rzekł Książę, nalał
trunku do szklanicy i wychylił ją duszkiem. Od razu zrobiło mu się lepiej i
nowe siły w niego wstąpiły. Postanowił przespacerować się wokół zamku,
odetchnąć świeżym powietrzem i w spokoju pomyśleć, na kogo zrzucić parę
obowiązków. Narzucił więc na siebie kubrak, otulił szyję ulubionym szaliczkiem
w brązowe pasy i wyszedł z komnaty.
Dworzanie,
widząc władcę zmierzającego do wrót zamku, zręcznie schodzili mu z drogi i chowali
się po kątach, żeby przypadkiem ich nie zagadnął i nie obarczył jakimś
niecierpiącym zwłoki zadaniem. Sztuka takiego umykania była zwana „kocim
pląsem” i ten, kto nie opanował jej w stopniu wystarczającym, o wiele częściej
narażał się na dodatkową robotę, a czasem też na niespodziewane baty. Dlatego
każdy, kto zaczynał służbę na zamku, szybko dowiadywał się, co musi przede
wszystkim umieć, aby przetrwać. Kursy „kociego pląsu” były oczywiście
organizowane na tajnych kompletach i kosztowały krocie, chętnych jednak nie brakowało.
Książę,
opuściwszy mury zamku, przechadzał się najpierw po ogrodach i dziedzińcu. Potem
przysiadł sobie na ławeczce pod fontanną i wystawił oblicze ku słońcu, które
akurat wyszło zza chmur. Odpocząwszy nieco, ruszył dalej. Postanowił wybrać się
poza mury okalające zamek i popatrzeć, jak duży ruch panuje na gościńcach.
Ledwo
jednak wyszedł za bramę, stanął jak wryty. Na murze jakiś żartowniś nabazgrał:
„Książę Pan nosi szatki w kwiatki!”
Władca
odruchowo spojrzał na swoje szaty. Widniały na nich malunki jak – nie
przymierzając – na tarczy Achillesa… Rysunki wydawały się cokolwiek zagmatwane,
ale to przecie taka stylistyka była, że bez 3E (etanol, etanol, etanol) nie
rozbieriosz.
- Ożeż
ty w mordę jeża chłystku jeden!! – wrzasnął Książę. – Kwiatki?! Ja ci dam
kwiatki?!
Po
czym dopadł do muru i zaczął trzeć napis rękawem kubraka. Litery jednakowoż
były chyba farbą nasmarowane, bo nijak nie chciały dać się zmazać. Książę tarł,
tarł, mało co dziury w szacie nie wytarł, a napis wciąż wyglądał tak samo świeżo.
- Cóż
mi czynić? Cóż czynić?! – irytował się Książę. – Jak się pozbyć tego
paskudztwa?!
I
kiedy już chciał wracać do zamku, by zawołać na pomoc straż książęcą, wzrok
jego padł na kamyki leżące na ścieżce przy gościńcu.
- Ha!
– zakrzyknął uradowany. – Dam radę!
Szybko
przepatrzył kamyki i dostrzegł wśród nich kawałek cegły. Wziął go do ręki, po
czym jednym mocnym ruchem przekreślił napis na murze.
- I co
ty na to, szkodniku?! Widzisz, jak cię załatwiłem?! Co skreślone, to się nie
liczy!
I
ukontentowany władca podążył z powrotem do zamku, podskakując i podśpiewując w
rytm kroków „skreślone się nie liczy, skreślone się nie liczy…” A kiedy wszedł
do swojej komnaty, trzepnął się w czoło, bo przyszło mu do głowy, że mógł
jeszcze zrobić dopisek „jesteś głupi”. Ale nie chciało mu się już wracać pod
mur, zresztą ta historia z napisem natchnęła go do działania. Otworzył kufer, w
którym chował cenne drobiazgi, między innymi „podarki” wydębione onegdaj od
wędrownego kramarza.
-
Pisać, pisać, pisać… - mruczał Książę, grzebiąc w kufrze. Po chwili wyciągnął z
niego wszystkie cztery bujdy na resorach. Były różnej wielkości i skrzypiały
też różnie. Najmniejsza cichutko, jak nowy bucik ze skóry, największa zaś – prawie
jak stare, nieoliwione od lat zawiasy.
- Eee
tam, co się będę rozdrabniał, przecie to ważna sprawa – powiedział Książę do
siebie, po czym włożył trzy bujdy z powrotem do kufra, na wierzchu
pozostawiając tę największą. Ustawił ją na biurku obok arkuszy czystego
pergaminu, naostrzył pióro, zanurzył w kałamarzu i mocno nacisnął bujdę. Resory
jęknęły tak głośno, że Księcia aż uszy zabolały, ale od razu poczuł spływające
natchnienie. Z rozmachem zabrał się do pisania. Pisał i pisał, w komnacie
słychać było tylko ciche skrzypienie pióra i – co jakiś czas - ostry zgrzyt
resorów bujdy. Kiedy skończył, spojrzał z satysfakcją na swoje dzieło, jeszcze
raz je przeczytał, uśmiechnął się szeroko od ucha do ucha i zawołał strażnika,
by wezwał mu Adrosa, Dominosa i Pawlosa – pisarczyków redagujących „Wieści
książęce”.
- No,
mości panowie – zagaił Książę, kiedy cała trójka stanęła przed jego obliczem. –
Wykonałem za was trochę roboty! Trzy strony w najbliższym numerze pisma macie
już zapełnione!
- O,
to wspaniale, Wasza Wysokość! – ucieszył się Adros i ukłonił Księciu do samej
ziemi.
- A co
będzie na tych trzech stronach? – zaciekawił się Pawlos.
- Ano
to! – Książę triumfalnie podniósł do góry zapisane arkusze pergaminu. – Bajarka
przy mnie to pikuś! Moje dzieło bije jej bajki na głowę!
-
Napisałeś bajkę?! – Pawlos nie krył zaskoczenia.
- A bo
co? Myślisz, że nie potrafię?
- Ależ
skąd! Tylko…
-
Książę Panie, prosimy wielce, przeczytaj nam tę bajkę – wtrącił się szybko
Dominos, widząc, że rozmowa zaczyna przybierać niepożądany obrót i lada moment
władca może wpaść w gniew, który spadnie na nich wszystkich.
- Tak,
tak, przeczytaj! – poparł go Adros.
- No
dobrze – zgodził się Książę łaskawie i zaczął czytać:
„Dawno,
dawno temu było sobie księstwo zwane Kobylandią. Po latach panowania niecnego
Androsa na tron Kobylandii wstąpił zacny, szlachetny i roztropny Książę Miros. Był
to mąż niezwykle mądry, doświadczony, o szerokich horyzontach i niezwykłych
zdolnościach. Kiedy tuż po koronacji po raz pierwszy zajrzał do skarbca
księstwa, włos na głowie mu się zjeżył tak, że aż koronę do góry podniósł. W
skarbcu nie tylko nie zobaczył ani dukata – była w nim jeszcze dziura głęboka
na sążeń! Rzut oka do ksiąg obrachunkowych wzmocnił przerażenie Księcia –
miliony dukatów długu, niespłacone pożyczki, groźby wierzycieli i wezwania do
zapłaty. Kobylandia stała na skraju przepaści! Ale Książę Miros rzekł sobie
twardo: „Albo utonę dnia pierwszego i niech lud koronuje kogoś innego, albo
sięgnę gwiazd swoją imaginacją”. Po czym zabrał się do pracy. Ślęczał nad
księgami każdego dnia od świtu do późnej nocy, liczył i obmyślał, jak
doprowadzić księstwo do rozkwitu. W krótkich przerwach, zamiast spożyć posiłek
albo chwilę odpocząć, przyjmował wieśniaków, przybywających na dwór z prośbą o
pomoc. Dla każdego miał dobre słowo, utulił, ukołysał, wsparł datkiem
pieniężnym, nakarmił i napoił. Jednocześnie boje straszliwe toczył ze
Starszyzną, co to mu kłody pod nogi rzucała. Najpierw go szantażowała, że nie
dostanie miesięcznej renty, jak nie będzie robił tego, co mu każą. Potem
kręciła nosem, kiedy chciał powołać Daniosa na urząd Skarbnika. Książę nie mógł
pojąć tej niechęci, boć przecie Danios był nad wyraz roztropnym i utalentowanym
mężem, który biegle opanował sztukę zarządzania finansami, a do tego cieszył
się nieposzlakowaną opinią i wielkim uznaniem królewskich instytucji. Na
szczęście w Starszyźnie zasiadało czterech wiernych Księciu druhów, miłujących
go nade wszystko i gotowych zawsze na jego rozkazy. I wraz ze swoim panem prosili,
przekonywali, namawiali, aż wreszcie Skarbnik Danios mógł wspomagać Księcia w
rządzeniu Kobylandią. A kiedy Starsi zobaczyli, jak księstwo zmierza ku
świetlanej przyszłości, po kolei zaczęli przechodzić na stronę władcy. W dwa
miesiące po elekcji stronnicy Mirosa stanowili większość w Radzie Starszych i
wszystko układało się jeszcze lepiej. Książę mawiał z czułością, iż jego
pretorianie się rozmnożyli. Kobylandia piękniała z dnia na dzień, a lud radował
się wielce, bo nie dość, że wszelkie długi księstwa zostały popłacone, to
jeszcze w skarbcu leżało pięć milionów dukatów oszczędności! Na zamku panowała
powszechna szczęśliwość, bo dworakom wreszcie zaczęto wypłacać godziwe
uposażenia, o jakich za panowania Androsa nawet nie mogli pomarzyć. Tak właśnie
wielki, wspaniały, najmądrzejszy i najszlachetniejszy Książę Miros rządził, a
mieszkańcy Kobylandii żyli długo i szczęśliwie.”
Przez
dłuższą chwilę w komnacie panowała cisza. W końcu odezwał się Adros, plącząc
się co nieco:
- Eee…
taka trochę dziwna ta bajka… to znaczy, nie chcę powiedzieć, że nieładna, bo
ładna, ale taka… bajka ale nie bajka jakby… bo Kobylandia jest i Książę Pan
normalnie też, i Starszyzna, i Skarbnik, tak jak w rzeczywistości…
Dominos
z kolei liczył na palcach i mówił cicho, ni to do siebie, ni do wszystkich:
-
Danios jeden, Jolan dwa, Marios z drugim Mariosem to cztery, Zbignos pięć, Bogdos,
Zygmos, Gregos… Nie rozumiem, przecie nie czterech ich, jeno więcej od początku
z Księciem sztamę trzyma… I jak się rozmnożyli? Ani nie pączkowali, ani nic…
- To
ma być bajka? – wszedł mu w słowo Pawlos. – To nie bajka, tylko jakaś bujda na
resorach! I do tego taka lawina słodyczy, że zemdlić może!
- Licz
się ze słowami! – Książę ostro upomniał Pawlosa. – Żadnego z was o zdanie nie
pytałem! Macie to zamieścić w „Wieściach książęcych” i tyle!
- Ależ
oczywiście, jak sobie życzysz, Panie! – zawołał przestraszony Dominos. – Właśnie
przygotowujemy świąteczny numer, będziemy radzi, jeśli twa bajka się w nim
znajdzie!
- Jak
tak, to ja rezygnuję – rzekł Pawlos. – Nie będę już pisał w „Wieściach
książęcych”. Poszukajcie sobie kogoś innego.
Po
czym, nie czekając na reakcję Księcia, odwrócił się na pięcie i wyszedł z
komnaty. Jego koledzy stali skonfundowani, przestępując z nogi na nogę.
- Czekaj
ty, jeszcze pożałujesz… – mruknął Książę pod nosem, zaś do Adrosa I Dominosa rzekł:
-
Mości panowie, nie ma co dywagować. Z rozkazu mojego bajka ma być w „Wieściach
książęcych”, aby pospólstwo ją przeczytało. Do roboty!
I wcisnął
w ręce Adrosa zapisane arkusze pergaminu, popchnął lekko obu pisarczyków ku
wyjściu, a kiedy zamknęły się za nimi drzwi, zatarł ręce i rzekł do siebie
zadowolony:
- No!
Ciemny lud to kupi!
Popatrzył
z namysłem na stojącą na biurku bujdę. Nacisnął ją – ale nie wydała żadnego
dźwięku, tylko sklęsła się w sobie, skurczyła, by po chwili zamienić się w kupkę
popiołów.
- Ha! –
zawołał Książę Pan. – Oto, co znaczy dobrze wykorzystana bujda! Do cna, do
ostatniego okruszka, do najmniejszego paproszka! A swoją drogą, ciekawe, czy
Pawlos dostrzegł i rozpoznał bujdę, czy tak mu się przypadkiem powiedziało? Hmm…
będę musiał to jakoś sprawdzić, bo a nuż rozpowie po księstwie, żem skorzystał
z tego użytecznego narzędzia?
Podjąwszy
takie postanowienie, władca uznał, że czas na odpoczynek i szklaneczkę okowity.
W końcu przez ostatnie godziny ciężko pracował i należała się za to nagroda.
Nalał więc sobie trunku do szklanicy, rozsiadł się wygodnie na tronie i sączył
powoli ulubiony napitek.
Spokój
nie trwał jednak długo, bo najpierw Książę usłyszał jakiś rumor za drzwiami, a
po chwili do komnaty wpadł jak burza Skarbnik Danios.
-
Panie!! – wołał od progu, nawet się nie przywitawszy. Książę już chciał ostro
zrugać podwładnego, lecz zanim zdążył otworzyć usta, Danios mówił dalej, nie
zważając na konwenanse i ewentualny wybuch gniewu swego pana.
-
Książę, bunt się szykuje! Lud się burzy! Nie chcą płacić pogłównego od śmieci!
Wszędzie słychać szemrania, żeś za bardzo podniósł kwotę, bo czternaście i pół
dukata od głowy to za dużo! Petycje podpisują, o, spójrz! Znalazłem jedną ukrytą
za kiełbasą na straganie!
Książę
zaniemówił. Coś takiego zdarzyło się po raz pierwszy! W jednej chwili zapomniał
o ruganiu Daniosa, patrzył jeno przed siebie kompletnie pustym wzrokiem. Danios
nigdy nie widział Księcia w takim stanie, więc na wszelki wypadek postanowił
wycofać się na bezpieczną pozycję. Ostrożnie położył petycję na biurku,
cichutko zrobił trzy kroki w tył i opuścił komnatę, delikatnie zamykając drzwi.
Książę Pan milczał jeszcze przez dłuższą chwilę, po czym spojrzał na petycję i
westchnął ciężko:
- No i
jak tu żyć? Panie premierze, jak żyć?