niedziela, 6 grudnia 2015

23. Bajka o znakach na niebie i ziemi, o jakich się filozofom nie śniło

Cmentarna furtka skrzypnęła cicho, kiedy dworzanie ją otwierali. Weszli na ścieżkę, właściwie niewidoczną, gdyż pokrywała ją gruba warstwa opadłych liści.
     - Który to grób? – zapytał jeden.
     - Nie mam pojęcia – odrzekł drugi. – Wiem tylko, że nowy, zadbany i z brązowym nagrobkiem. Takich tu nie ma wiele, zaraz znajdziemy. O, spójrz, tam po prawej – czy to aby nie ten?
     W istocie, na starym cmentarzu we wsi Kobylanka znajdowały się przede wszystkim dawne mogiły z żeliwnymi krzyżami, kamiennych nagrobków było zaledwie kilka. Dworzanie nie mieli więc zbyt trudnego zadania i szybko ustalili, o który grób chodziło.
     - Tak, to na pewno ten. Dawaj pergamin, co to go mamy gdzieś tu położyć.
     Pierwszy z dworzan pogrzebał w kieszeni, wyjął z niej zapisany papier i podał koledze.
     - „Wonny olejek, chochla duża, lek na katar, rozmaryn suszony…” Co to jest? Przecie miało być powiadomienie od Księcia Pana?
     - Oj, przepraszam, papiery pomyliłem! To moja lista zakupów, małżonka mi spisała i na targ kazała później pojechać. Już, już, poczekaj, zaraz znajdę co trzeba…
     Po chwili dworzanin odszukał właściwe pismo.
     - „Książę Pan nakazuje opiekunowi grobu stawić się w zamku w komnacie numer pięć”. No, teraz w porządku. A tak swoją drogą, gdybym nie zerknął w pismo i położył tę twoją listę zakupów, to by dopiero było! Od chłosty pewnie byśmy się nie wywinęli!
     - Oj tam, oj tam, ktoś za głupi żart by to wziął i tyle. No, Książę Pan by się trochę zezłościł, ale nie przesadzaj, co najwyżej pacnąłby nas po łbach i kazał jeszcze raz iść z pismem na cmentarz.
     - Tak czy owak, sprawa załatwiona, możemy wracać. Chowaj ten swój karteluszek i lecimy, bo zdaje się, że zaczyna padać! To znak, że czas się stąd zabierać!
     Rzeczywiście, w powietrzu zalśniły pojedyncze, grube krople deszczu, a już po paru sekundach lało jak z cebra. Dworzanie biegiem ruszyli w kierunku furtki, by po chwili opuścić teren cmentarza.
     A tymczasem Książę Pan siedział w swojej komnacie i także oglądał listę. Ale nie zakupów, lecz nazwisk – trzydziestu pięciu, tych, którzy zasłużyli mu się podczas elekcji. Lista była już z lekka podniszczona, jako że Książę nosił ją wszędzie ze sobą (żeby przypadkiem nie wpadła w niepowołane ręce) i wielokrotnie składał, rozkładał, czytał, analizował, niektóre nazwiska wykreślał, a przy innych czynił zapiski. Do tej pory udało mu się nagrodzić większość – zleceniami z dworu, stanowiskami albo innymi przywilejami. Z ukontentowaniem przypatrywał się teraz spisowi, bo oceniał, że zostało mu może z ośmiu, którym trzeba by jakoś się odpłacić. A przecie rok jeszcze nie minął, jak na urzędzie zasiadł! Za kilka tygodni będzie miał ich wszystkich w garści, wdzięcznych, wiernych i gotowych go poprzeć w następnej elekcji.
     - No, może nie tygodni, ale miesięcy, jeśli dodam tych z tajemnych sojuszy – mruknął do siebie Książę, skrzywiwszy się z lekka. Niektóre nazwiska popleczników były bowiem zapisane tylko w głowie władcy, zaś odwdzięczenie się im wymagało trochę zachodu.
     Teraz jednak Książę się zastanawiał, jak nagrodzić tych, którzy o nic się nie upominali. Mówili, że niczego nie chcą, że wspierali go z czystej życzliwości. Ale Książę był nie w ciemię bity i wiedział, co w trawie piszczy. Teraz niby nie oczekiwali odpłaty, wszelako gdy czas nowej elekcji nadejdzie, nagle będą bardzo zajęci i nie wspomogą go w żaden sposób, datków odmówią albo w ogóle odwrócą się plecami i do obozu któregoś z innych kandydatów przejdą. O nie, na to nie można było pozwolić! Książę koniecznie musiał nagrodzić zasłużonych, żeby pozostali mu wierni.
     Tylko jak? Z początku był pewien, że pomogą mu w tym fioletowe okulary. Ale kiedy spróbował je założyć przy okazji przypadkowej wizyty jednego z listy, ów na ten widok zaczął wprost tarzać się ze śmiechu. Książę nic nie zobaczył, głupio mu się tylko zrobiło i okulary zdjął.
     Deszcz szumiał monotonnie za oknami, a władca dumał i dumał. „Przecie mam takie genialne pomysły!” – myślał. – „Zawsze tak sprytnie wykombinuję, że przy okazji odpłacania się wiernym poplecznikom i dla siebie korzyści odnoszę. Ale coś ostatnio nie mam chyba szczęścia… Ot, choćby takie „Wieści książęce” – sukces miał być pełną gębą, a kicha wyszła jakowaś…”
     W istocie, Książę sypał dukatami ze skarbca do kieszeni Pawlosa i innych, żeby odpowiednie artykuły preparowali na cześć władcy, ale lud jakoś tego docenić nie chciał. Życzliwi donosili Księciu, że pospólstwo nosem kręci, że gazeta nudna, że nie ma co czytać, że błędy w niej są i w ogóle że pieniądz w błoto wyrzucany. A z kreowania wizerunku władcy tylko chichoty po kątach słychać było.
     Rozmyślania Księcia przerwało pukanie, drzwi się otworzyły i stanął w nich Leszkos. Książę zastanowił się przez króciutką chwilę i założył okulary. Leszkos należał bowiem do tych właśnie, co to wciąż odmawiali przyjęcia jakichkolwiek dowodów wdzięczności za wsparcie w kampanii elekcyjnej. A Książę bardzo chciał go jakoś nagrodzić i nie wiedział jak. Wpatrywał się więc z uwagą w jego oblicze, lecz – ku swemu zdumieniu – nic nie zobaczył. Nie przewinęły się przed jego oczyma żadne obrazki, żadne marzenia czy pragnienia Leszkosa. Przez przyciemnione szkła okularów widać było to samo, co i bez nich – rozbawione spojrzenie Leszkosa i lekko kpiący uśmieszek na jego twarzy.
     - Hmm… - rzekł Książę zdegustowany. – Coś tu nie tak…
     - A co, gwarancja się skończyła? – zapytał Leszkos.
     - Jaka gwarancja?
     - Na okulary. Takie czasy, Panie, że wszystko się robi na określony czas, tyle co gwarancja trwa. Ot, kupiłem ostatnio małżonce tarkę do prania, pół roku gwarancji miała. I cóż się zdarzyło, kiedy minęło te pół roku? Ano z tarki natychmiast zaczęła złazić farba, rączka się złamała i trzeba było nową kupować. Tak to działa, niestety. I okulary Waszej Wysokości tak samo już po gwarancji są.
     - Taaak? Ciekawe, skąd ta pewność?
     - To widać. Ale za to ty, Książę, nie widzisz tego, co chciałbyś ujrzeć. Żadnych obrazków, prawda?
     - A bo co? – zaperzył się Książę, nieco zmieszany. – Skąd wiesz, że nie widzę, może właśnie widzę?
     - Przecie rzekłem, że to widać. Jeden mój znajomek też kiedyś kupił sobie takie okulary od cwanego kramarza. Ledwo miesiąc gwarancji miały, a jak tylko się skończyła, przestały cokolwiek pokazywać. Gorzej nawet, bo one tak są skonstruowane, że tak jakby im się coś odwraca. I jak już nie pokazują obrazków, to z drugiej strony pojawiają się w nich słowa, które akurat przewijają się w myślach tego, kto akurat ma okulary na nosie. Zabawne to nawet jest, bo te słowa ni ładu ni składu nie mają, całkiem przypadkowe są.
     Książę poczerwieniał i gwałtownym ruchem zerwał z nosa okulary. Pojął natychmiast, dlaczego Leszkos uśmiechał się drwiąco, a i tamten jeden, co to ze śmiechu się tarzał, musiał zobaczyć niezły bigos słowny. Niestety, Książę nie był w stanie przypomnieć sobie, o czym wówczas myślał i co mogło się z tego ukształtować.
     - A jakie to niby słowa dostrzegłeś, hę? – zapytał.
     - Eee, ledwie kilka przemknęło, nieważne – Leszkos chciał się wykręcić od odpowiedzi.
     - Mów natychmiast, bo chcę sprawdzić, czy prawdę rzekłeś i czy faktycznie z moich myśli mogły one wyjść!
     - Och, był „gamoń”, „korytko”, „głosy”, „blurp” i takie tam…
     Książę zaniemówił. W istocie, przez głowę przemykała mu sprawa planu pieniężnego na nowy rok skarbcowy, nad którym od jakiegoś czasu ślęczał Danios. Myślał sobie, że musi przypomnieć gamoniowi, do kogo mają popłynąć dukaty z korytka Kobylandii i żeby kombinował, gdzie dzięki temu może zyskać głosy w następnej elekcji. A „blurp” to nawet sobie nie pomyślał, tylko mu się zwyczajnie odbiło.
     - Banialuki – mruknął Książę i chcąc porzucić niewygodny temat szwankujących okularów, zapytał:
     - No, a z czym przyszedłeś?
     - O, właśnie, Wasza Wysokość – Leszkos również wolał przystąpić do rzeczy. – Chodzi o te przyrządy ćwiczebne, które sobie wieś Kobylanka nabyła i chce na wolnym powietrzu ustawić. Nie wiem, czy pamiętasz, ale wieśniacy ustalili, że na Placu Pojednania je umieszczą.
     - Ooo, co to to nie! Nie pozwolę, żeby na moim placu to było, przecie rzekłem, że nie dopuszczę do tego!
     - Hmm… Tylko skoro oni tak zdecydowali, niewiele możesz zrobić… - Leszkos delikatnie napomniał Księcia. – Ale ja mam lepszy pomysł.
     - Tak? A niby jaki?
     - Podejdź, z łaski swej, do okna. Spójrz, tam za szkołą, pod lasem, jest dobre miejsce na te przyrządy. Mieszkańcy byliby na pewno zadowoleni i chętnie zrezygnowaliby z Placu Pojednania.
     - Hmm… - zastanowił się Książę, przyglądając się miejscu wskazanemu przez Leszkosa. – Wiesz, to faktycznie niegłupie… Placyk spory, wszystko się pomieści…
     - A nawet więcej! W przyszłości możemy tam postawić jeszcze inne przyrządy, teren do gier jakichś przysposobić i w ogóle stworzyć z tego takie miejsce różnych ćwiczeń fizycznych dla gawiedzi!
     - Dobra, niech ci będzie. Jak by to teraz załatwić, hm… - Książę zmarszczył czoło i myślał przez chwilę. – Już wiem. Zrób tak: napisz petycję do mnie, połaź po chałupach, niech ci ludziska krzyżyki postawią albo podpis, jak piśmienni są. Jak zbierzesz tak ze sto, wystarczy. Wtedy ja powiem, że z woli ludu przyrządy ćwiczebne staną na tym placyku.
     - Znakomicie, załatwię to w mig! – ucieszył się Leszkos i dziarskim krokiem wymaszerował z komnaty.
     Książę zaś wrócił do analizowania swojej listy. Nie minął jednak kwadrans, gdy jak burza do komnaty wpadła Rządczyni Dan.
     - Książę! Co ja słyszę! Właśnie się dowiedziałam, że Leszkos z petycją po wsi biega! I że przyrządy ćwiczebne mają stanąć na placyku pod lasem!
     - Ano mają, i cóż z tego?
     - Jak to cóż z tego?! Książę, toć ów placyk ledwo kawałek od mojej chałupy jest!
     - No i? Blisko będziesz miała, jak zechcesz sobie rączki wzmocnić, to źle?
     - Źle? Okropnie!! Toż ja tam przecie chodzić nie będę, na co mi rączki wzmacniać? Ale inni będą! Harmider, zamieszanie, skrzypienie przyrządów, śmiechy i zabawy prawie pod moimi oknami! Ja nie chcę!!
     - Oj tam zaraz, przesadzasz! Święta za pasem, pierogi z Dzi będziecie lepić, a skąd siłę na gniecenie ciasta weźmiesz?
     - Nie lubię Dzi!! Ona mi wszystko psuje!! – krzyknęła rozdzierająco Dan i zaniosła się płaczem.
     „Że też muszę się użerać z tymi babami” – pomyślał Książę, głośno zaś rzekł:
     - No nie rycz już, nie rycz! Jak nie chcesz tych przyrządów na placyku pod lasem, to nie. Coś wymyślę, Leszkos niech tam sobie z petycją łazi, potem się zastanowię, jak sprawę załatwić. A teraz idź już sobie, bom zajęty.
     I wypchnął szlochającą jeszcze, ale już udobruchaną Dan za drzwi.
     - Ależ dzień się zapowiada! – mruknął do siebie. – Całe szczęście, że chociaż padać przestało.
     Książę wyjrzał przez okno i obserwował przez chwilę przemykające po niebie szaro-białe chmury. Wiatr sprawiał, że przybierały one różne kształty i w pewnej chwili władcy zdało się, jakby z obłoków utworzył się przewrócony kosz, a z niego wysypywały się śmieci i spadały na stojący tron.
     - Ożeż w mordę… - wyszeptał trwożnie Książę. – Znak jaki czy co?
     Ale zaraz przywołał się do porządku.
     - Co ja, głupi, wygaduję? Toż to tylko chmury, nic więcej!
     Po czym cmoknął z niezadowoleniem, wychylił szybko szklaneczkę okowity i kazał zawołać Skarbnika. Danios pojawił się prawie natychmiast.
     - Witaj, Książę, właśnie szedłem do Waszej Wysokości z pytaniami do planu skarbcowego – zaczął, ledwo stanąwszy na progu. – Już go prawie zrobiłem, ale kilka drobnostek jeszcze zostało. Ile na przykład dukatów chcesz wydać na ten stary cmentarz, co go zamiarujesz zlikwidować?
     - Czekaj, czekaj, nie tak prędko. Po pierwsze, plan przygotuj mi nie wcześniej niż na koniec miesiąca, bo potrzebuję najpierw przepchnąć przez Starszyznę podwyżki danin za śmieci. Wiadomo, że Starsza Agnes będzie jak zawsze drążyć, więc muszę odpowiednio obraz zamącić. Gdyby Starsi zobaczyli w planie, że z danin mam zamiar płacić śmieciarzowi także za moje śmieci z zamku, zaraz by się rwetes podniósł.
     - O, tak, tak, nie można do tego dopuścić! – Danios przytaknął skwapliwie. – No a z tym cmentarzem jak? Ile mam dukatów wpisać w planie?
     - Hmm… Właściwie nie wiem. Całe przedsięwzięcie będzie pewnie sporo kosztowało, ale ile dokładnie – nie wiem! No i nie mogę wszystkiego zrobić za jednym zamachem, tu trzeba działać stopniowo, po cichu i małymi kroczkami…
     Sprawa istotnie wymagała iście makiawelicznej przebiegłości i delikatności. Chodziło o to, by zamiast starego cmentarza urządzić miejsce do stawiania wozów drabiniastych, które pod karczmę przyszłą zajeżdżać będą. Ale o tym, oprócz Księcia i jego wspólnika (hojnego darczyńcy podczas elekcji) nikt nie wiedział. To był właśnie jeden z tych tajnych sojuszy, będących jednocześnie obietnicami należącymi do kategorii czwartej, czyli takich, które bezwzględnie musiały być spełnione. I, oczywista, nazwiska owego poplecznika nie było na żadnej liście. Książę po chwili namysłu rzekł:
     - Wiesz, mam pomysł. Deszcz ustał, przejdźmy się na ten cmentarz. Obejrzę, jak to wygląda, jaki duży jest i tak dalej. Łatwiej wtedy mi będzie ocenić, ile dukatów na początek wydać trzeba. A przy okazji sprawdzę, czy dworacy polecenie moje wykonali i karteczkę na jeden grób położyli.
     Stary cmentarz nie był daleko, więc po paru minutach Książę z Daniosem byli na miejscu. Furtka, jak zwykle, skrzypnęła żałośnie przy otwieraniu. Obaj panowie ruszyli prosto ścieżką, uważnie stawiając stopy, żeby nie poślizgnąć się na mokrych liściach. Po paru krokach Danios schylił się, bo zauważył jakiś papier leżący nieopodal i pomyślał, że to może być kartka, o której mówił Książę. Papier był nieco rozmiękły od deszczu, ale dało się odczytać litery.
     - Won… cho… le… ro… - przesylabizował i powtórzył ze zdziwieniem:
     - Won cholero?
     Książę zastygł w bezruchu. Czy to znak miał być jakiś? No bo któżby się ośmielił zostawić taki nakaz?! Spojrzał Daniosowi przez ramię i przyjrzał się kartce.
     - Ech, głupku – rzekł z ulgą, ni to do siebie, ni do Daniosa. – Toć to jakaś lista zakupów była, widzisz, literki deszcz rozmył gdzieniegdzie. A jużem myślał…
     Książę przerwał i Danios nie dowiedział się, co władca zamierzał powiedzieć. Właściwie nawet go to nie ciekawiło, bo przesądny był z natury i jego zdaniem kartka stanowiła przestrogę.
     - Panie mój, Książę najmilszy – rzekł z wyraźną trwogą w głosie. – Chodźmy stąd, jakoś tak się nieswojo poczułem… O, słyszysz? Drzewa szumią…
     - Ano szumią, szumią, przecie wiatr wieje! – zirytował się Książę.
     - Ale one szumią jakby mówiły „nie ruszaj… nie ruszaj”, słyszysz?
     - Ty jakieś omamy masz! Pewnieś za dużo okowity wypił!
     - A tam, w górze, popatrz! – Danios był już porządnie wystraszony. – Ciemna strona mocy nadciąga…
     Rzeczywiście, chmury na niebie ułożyły się w kształt, który jako żywo przypominał maskę Dartha Vadera...
     Książę zamachnął się, żeby strzelić Daniosa w ucho, lecz nie zdążył, bo ten nie czekając na cokolwiek, złapał poły szaty i pomknął biegiem w kierunku furtki. Żadna siła by go nie zatrzymała na tym cmentarzu ani chwili dłużej.
     A Książę rozejrzał się dookoła, pospacerował między grobami, sprawdził, że dworzanie położyli powiadomienie na nagrobku tak, jak im nakazał, po czym uznał, że czterdzieści tysięcy dukatów na początek wystarczy. Taką właśnie sumę na likwidację cmentarza zdecydował się zapisać w planie skarbcowym na przyszły rok. Zaś o wszelkich znakach czy nie-znakach na niebie i ziemi postanowił zapomnieć przy szklaneczce okowity.

środa, 21 października 2015

22. Bajka o fioletowych okularach



- Garnki samogotująceee! Patelnie od Cyganaaa! Zwierciadełka czarodziejskieee! Cudowne ziołaaaa! – głos wędrownego sprzedawcy niósł się echem po zamkowym dziedzińcu. – Mam wszystko, czego pragniecie! W najlepszych cenach! Gwarancja satysfakcji!
- Przegonić go tylko, czy kazać wychłostać? – zapytał Księcia Tajemniczy Zausznik. – Na bramie jest wyraźnie napisane „zakaz akwizycji”, a ten wlazł jak do siebie!
- A pewnie, że przegoń! Albo nie – każ obić kijem! Albo nie, czekaj… - Książę wyglądał przez okno i najwyraźniej nie mógł się zdecydować. – Patrzaj jeno, sam stoi na dziedzińcu, ale swój kram za murem zostawił… Pewnikiem ucieknie, jak tylko strażnika obaczy, szkoda zachodu… A za murami zamku nic mu zrobić nie możemy, bo zaraz rwetes podniesie i na okrutnika wyjdę… Czekaj, czekaj… Mam!! Chodźmy!
I nie wdając się w szersze wyjaśnienia, Książę chwycił poły szaty i ruszył ku drzwiom. Zausznik posłusznie podreptał za nim. Po chwili obaj byli już na dziedzińcu, Książę zaś z szerokim uśmiechem i rozpostartymi ramionami zbliżał się do kramarza:
- Witaj, mój drogi, witaj! Jakże miło gościć cię w naszym księstwie! Szmat drogi pewnieś przemierzył, czy aby podróż cię nie umęczyła zbytnio? Albo może spragniony jesteś? Rad bym cię napoić i nakarmić, jeśliś w potrzebie!
Zaintrygowany Zausznik popatrywał to na władcę, to na kramarza. Ten zaś, łypnąwszy podejrzliwie, ukłonił się i odparł:
- Dzięki stokrotne za łaskę twą, Panie, alem już zdążył odpocząć nieco w gospodzie, posiłek też godziwy mi zaserwowano.
- A cóż tam sprzedajesz wśród tych swoich towarów? Może i ja bym co kupił od ciebie?
- Och, mam wiele ciekawych rzeczy! Niech Książę sam spojrzy, wybierze dla siebie jaki drobiazg! Kram tuż za murem ustawiłem, zapraszam serdecznie!
To mówiąc skłonił się ponownie i potruchtał w kierunku swojego wozu z towarami. Książę mrugnął szelmowsko do Zausznika, po czym pociągnął go za rękaw i obaj ruszyli za kramarzem. Przystanąwszy przed przyczepioną do wozu składaną ladą, zaczął oglądać wyłożone na niej różności. Wziął do ręki małe pudełeczko z korbką.
- A cóż to za ustrojstwo? – zapytał.
- O, to wspaniała rzecz, Książę, naprawdę wspaniała! To maszynka do wyplatania bzdur. Z jednej strony, o tu gdzie jest otworek, wkładasz trochę śmiecia byle jakiego, papierki, strzępki albo co, kręcisz korbką i proszę – z drugiej strony bzdura wyłazi! Ale jaka ładna! Przekonująca, kolorowa, nic, tylko uwierzyć!
- Hmm… no nie wiem, nie wiem… - Książę udawał wahanie. – A instrukcję obsługi do tego masz?
- Że co, proszę? Jaką instrukcję?
- No jak to jaką! Toć to urządzenie mechaniczne jest, nieprawdaż? A każde urządzenie instrukcję mieć musi! Prawo tak stanowi! To co, masz czy nie masz?
- Eee… - kramarz był wyraźnie zmieszany. – Eee… gdzieś mam, pewnie mam… ale chyba mi się zapodziała… Ale wiesz co, Książę? Tyś jest tak mądry, że i bez instrukcji świetnie się tą maszynką będziesz umiał posługiwać. To może wziąłbyś ją ode mnie w prezencie?
- Hmm… No może bym i wziął… - Książę udał, że się zastanawia. – Niech będzie. Zapakuj ją ino ładnie do woreczka jakiego, takiego większego…
Sprzedawca szybciutko uwinął się z pakowaniem, wkładając maszynkę do największego worka, jaki posiadał. Książę tymczasem oglądał kolejne towary. Podniósł do góry chorągiewkę na podstawce i niepozorne, okrągłe mydełko.
- A ta chorągiewka po co komu? Do czego ma służyć?
- O, to nie jest zwykła chorągiewka, Książę! Jak chcesz kogo wystawić do wiatru, dmuchasz na nią leciusieńko, a ona natychmiast wiatrem wieje w tę stronę, o którą ci chodzi.
 - Dobre! – pochwalił Książę. – Ale grocik na czubku dość ostry ma, nieprawdaż? Jak kto nieumiejętnie by się z nią obchodził, skaleczyć się może! Powinieneś nalepkę ostrzegawczą umieścić na podstawce!
- Nalepkę? Jaką znów nalepkę? – zdumiał się kramarz. Widząc jednak przenikliwe spojrzenie Księcia, dodał natychmiast:
- Eee… nalepka była, chyba się gdzieś odkleiła… Wszelako, Panie mój miłościwy, skoro ty wiesz, jak chorągiewki używać bez szkody dla twych dłoni, może i ten drobiazg weźmiesz dla siebie?
- Właściwie… hm… mógłbym… A to mydełko? Pachnie ładnie…
- Do mydlenia oczu ono jest, Książę… - westchnął zrezygnowany sprzedawca. Już pojął, na czym polega cała ta gra. – O zapachu okowity, więc nie dziwota, że ładne. Przyjmij i ten drobny podarek ode mnie…
Tajemniczy Zausznik patrzył z zachwytem na władcę, kiedy w worku lądowały kolejne przedmioty - dwa kilo kitu do wciskania, lejek do przelewania z pustego w próżne, specjalna szpulka do owijania w bawełnę, sztuczny uśmiech do przyklejenia na usta, jeden pic na wodę, sakiewka pełna guzików z pętelką (do rozdawania poddanym), trzy świnie do podkładania (używane, ale w dobrym stanie), mała wyrzutnia do rzucania kalumnii, miotełka do zamiatania niewygodnych spraw pod dywan, pęto suszonej kiełbasy wyborczej i sadzonka wierzby z gruszkami (te Książę wziął już z myślą o następnej elekcji), cztery bujdy na resorach i dwie porządne zasłony dymne. Tymczasem kramarz gorączkowo myślał, jak by tu się pozbyć niechcianego „kupca”, bo z każdą minutą przybliżał się do bankructwa. Wreszcie go olśniło.
- Książę, wszystkie te rzeczy, któreś był łaskaw ode mnie przyjąć, znakomitej jakości są i będziesz z nich zadowolony. Wszelako mam coś, co przyda ci się wyjątkowo – to mówiąc wyjął z dna skrzyni okulary i podał je władcy.
- Okulary? A na cóż mi okulary? I to w dodatku z fioletowymi szkłami? – mina Księcia wyrażała sceptycyzm.
- To nie są zwykłe okulary, a ten fiolet to ultrafiolet, Panie, taki, co to normalnie go nie widać, a pod nim widać – wyjaśnił kramarz niezbyt jasno, wiedząc, że Książę i tak nie będzie wnikał w szczegóły. – Kiedy założysz te okulary i spojrzysz komu w twarz, zobaczysz, czego ta osoba pragnie, o czym myśli. Przewinie się to w twych oczach jakoby historyjka jakaś.
Książę natychmiast założył okulary i spojrzał na Tajemniczego Zausznika.
– Ciemność widzę, widzę ciemność! Nabierasz mnie, mości kramarzu! – wykrzyknął ze złością.
- Ależ skąd, Panie mój! Jeno okulary działają w przestrzeni zamkniętej, na powietrzu promieniowanie się rozprasza i dlatego nic nie widać! Udaj się, proszę, do wnętrza zamku, sam zobaczysz!
Książę łypnął na kramarza spode łba i rzekł:
- Ano dobrze, spróbuję. Ale jak się okaże, żeś mnie ocyganił, to popamiętasz!
Po czym obaj z Zausznikiem (który ledwo mógł unieść wór z „podarkami”) ruszyli do zamku. Kiedy tylko weszli do środka, Książę zatrzymał przemykającą korytarzem jakąś dwórkę i założył okulary. I rzeczywiście, zobaczył obraz - na zielonej łące przed dziewczęciem klęczał jakiś młodzian z bukietem kwiatów w ręku. Szeptał przy tym czułe słówka, a dziewczę rumieniło się i bladło na przemian, skromnie spuściwszy wzrok.
- Ha! – wykrzyknął Książę. – Amory się mościa pannie marzą? Kwiatki i łączki, hę?
- A skąd…? Jak…? – zaskoczona dwórka nie mogła wykrztusić słowa.
- Działają! Naprawdę działają! Ależ to będzie zabawa! – Książę zdjął okulary i popędził do swej komnaty. W myślach już układał sobie listę osób, które kolejno do siebie wezwie niby na rozmowę, a w rzeczywistości po to, by sprawdzić, co im w duszy gra.
Wszelako przy drzwiach komnaty stała księżniczka Dzi, najwyraźniej w oczekiwaniu na władcę. Jedną rękę miała ukrytą pod wierzchnim okryciem, w drugiej zaś dzierżyła jakiś karteluszek.
- Panie Książę… - zaczęła.
- Czegóż chcesz znowu? – przerwał jej władca, z lekka zniecierpliwiony. Pilno mu było do wypróbowania nowej zabawki, więc chciał jak najszybciej pozbyć się Dzi. Chociaż z drugiej strony… „Właściwie czemu nie?” – pomyślał i założył okulary. Spojrzawszy na twarz księżniczki zobaczył szumiący cicho las, a na leśnej dróżce wóz, z którego wysiadała grupa ludzi z koszykami na grzyby.
- O, co to to nie!! Grzyby sobie wybij z głowy! – wrzasnął Książę rozsierdzony nie na żarty. – Mało ci jeszcze?! Drugą rękę chcesz sobie złamać?!
Dzi stała jak wmurowana. Nie miała pojęcia, skąd Książę wie, o czym akurat myślała. W istocie, miała wielką ochotę powtórzyć wyprawę na grzyby. Z lubością wspominała wycieczkę sprzed tygodnia, a złamana ręka nie stanowiła dla niej problemu – godziny spędzone w towarzystwie ukochanego władcy były wystarczającą rekompensatą za tę drobną krzywdę.
Książę jednak miał inne zdanie. Owszem, tydzień temu ochoczo przystał na pomysł wyjazdu do lasu z zaufaną grupką ludzi. Jednak w drodze wszyscy tak tęgo sobie popili, że gdy dojechali na miejsce, niektórzy byli w stanie znaleźć co najwyżej wielkie, czerwone muchomory. Ale o ile Książę – mający za sobą lata doświadczeń w spożywaniu okowity – jakoś trzymał się na nogach, o tyle Dzi, nieprzyzwyczajona widać do trunku, lamentowała, awanturowała się i potykała na każdym kroku. Właściwie to szczęście, że skończyło się tylko na złamanej ręce. Tak więc Książę wcale nie miał ochoty po raz drugi przeżywać podobnych hec i wzywać medyków do szarpiącej się Dzi. Picie okowity we własnym towarzystwie było daleko bezpieczniejsze.
- Nie będzie żadnego wyjazdu na grzyby – dodał po chwili władca już nieco spokojniej. – Jak masz ochotę po lesie połazić, idź ze swoim ślubnym.
Na te stanowcze słowa Dzi porzuciła myśli o grzybach i skupiła się na tym, z czym przyszła. Ale Książę po raz drugi ją dziś zaskoczył.
- Jak znajdziesz kilku mężów, żeby ci wymurowali ten domeczek przy wiejskim zameczku i daszek położyli, to ja ci deseczki, farby czy inne gwoździe dam. Będziesz mogła sobie te swoje pierogi i kapusty chować. Spisałaś, czego ci potrzeba, na tym karteluszku, prawda? Zostaw go, Daniosowi oddam, żeby wszystko ci dostarczyć nakazał. No, a teraz idź już, bo ważniejsze sprawy mam na głowie.
I Książę wypchnął Dzi za drzwi, zdumioną do tego stopnia, że nie wyrzekła już ani słowa, po czym nakazał wezwać Skarbnika. Ów stanął po chwili w progu, kłaniając się nisko. Kiedy podniósł głowę, zobaczył, że Książę patrzy na niego przez ciemne okulary. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo.
- A fuj! – zawołał nagle władca. – Na grzmota ci ten gałganek?!
- Bo ja… Bo mi… - Danios był do cna skonfundowany, gdyż miał wrażenie, jakby Książę czytał w jego myślach. A myśli zaprzątała mu księga obrachunkowa za półrocze, nad którą ślęczał od paru tygodni. Rysował tabelki, robił rachunki, szkicował rybki plumkające i kaligrafował słowa ozdobnym pismem. Taki obrazek zobaczył właśnie Książę przez swoje okulary – Daniosa pochylonego w skupieniu nad księgą i mruczącego pod nosem: „dwa dodać dwa, hmm, niech będzie pięć, tu mi się zgodzi, a jak od dziesięciu odejmę sześć, to zostanie osiem i wynik będzie jak się patrzy…”. Jedną ręką Skarbnik skrobał piórem w księdze, w drugiej zaś gniótł wspomniany gałganek.
- No?! Na co ci ta szmatka, pytam? Wymiętolona, upaćkana… no nie!! Toż to rąbek mojej szaty, com ją ostatnio na gwoździu podarł!
- Bo… Jakoś tak… pomaga mi – Danios postanowił nie wnikać, skąd Książę wie o gałganku. – Czuję wtedy, jakby twa mądrość, Panie, na mnie spływała…
- Mądrość?! Z kawałka szmatki?! Czyś ty na głowę upadł?! Zejdź mi z oczu lepiej, bo nie wytrzymam!
Książę gniewnym ruchem zdjął okulary i rozejrzał się dokoła w poszukiwaniu czegoś, czym mógłby przyłożyć Daniosowi. Ten jednak nie czekał ani chwili, lecz umknął w popłochu. W drzwiach prawie zderzył się ze Starszą Jolan, która właśnie szła do Księcia.
- Witaj, Wasza Wysokość! – zawołała dziarsko.
Książę natychmiast schwycił okulary. Jolan była jedną z tych osób, które chciał „przejrzeć”. Wydawało mu się, że zna ją dość dobrze, była mu posłuszna, zawsze bez szemrania wykonywała jego rozkazy, ale… No właśnie. Ciekawiło go, co się tak naprawdę kryje za tą jej bezwzględną lojalnością. I po chwili już wiedział.
- Cóż, mościa panno, widzę, żeś z prośbą przybyła… Niech no zgadnę – dukacików byś chciała trochę, co?
Bo obraz, który ukazał się oczom Księcia, to było morze. Morze dukatów. Nowiutkich i lśniących.
- Ano… tak… - odparła Jolan nieco zaskoczona. – Boć przecie ciężko pracuję, na wszelkie uroczystości chadzam, a to w dni wolne zawsze jest. I za co? Za te nędzne parę dukatów miesięcznej pensyjki? Podwyżka mi się należy, uważam, zasłużyłam na nią swą wierną służbą, czyż nie?
- Pomyślimy, pomyślimy… - rzekł Książę, uśmiechając się lekko pod nosem.
Bardzo mu się podobały te okulary. Działały świetnie, kramarz niczego nie zmyślił. Książę już się zastanawiał, jak wspaniale będzie odkryć, o czym myślą niektórzy poddani, zwłaszcza ci, którzy nie są mu przychylni. Czuł, że ma w ręku nieocenioną broń – odtąd nikt mu się nie oprze, będzie wiedział, co komu dać, żeby zjednać go sobie na zawsze. Życie jawiło się władcy w najpiękniejszych barwach.
Tymczasem kramarz poganiał konia, chcąc jak najprędzej opuścić granice Kobylandii. Postanowił sobie solennie, że jego noga więcej w tym księstwie nie postanie. Nie tylko z powodu utraconych towarów, ale też nieuniknionego gniewu Księcia Pana, który wkrótce odkryje, iż jakość okularów jest daleka od oczekiwanej…

sobota, 5 września 2015

21. Bajka o pijarze

Nerwowe bębnienie palców Księcia po stole niezmiernie rozpraszało Daniosa. W ogóle nie mógł się skupić, a usiłował właśnie domyślić się powodu, dla którego został wezwany przed oblicze władcy. Danios przeżywał męki, jako że wezwanie przyszło w trybie pilnym, a tymczasem Książę wpatrywał się w skrzynkę wizyjną i milczał. Tylko jego palce stukały miarowo o blat. To nie wróżyło nic dobrego.
- Od jutra mieszkańcy królestwa Północnej Koreandii będą wstawać pół godziny wcześniej – dobiegał głos ze skrzynki wizyjnej, a na ekranie pokazywano tłumy ludzi wiwatujących na cześć swojego króla. – Wielce miłościwie panujący król Kim wydał dekret, w którym zarządził zmianę strefy czasowej. „Nie będzie Japonlandia pluć nam w twarz i czasu narzucać”, mówił król Kim, uzasadniając wydanie dekretu. Mieszkańcy Północnej Koreandii jak zawsze z uwielbieniem wysłuchali słów swego pana, pomruczeli groźnie na Japonlandię, po czym rozeszli się do chałup i ochoczo przystąpili do trenowania kogutów, żeby piały odpowiednio wcześniej.
Książę Pan oderwał wzrok od skrzynki, przestał bębnić palcami i zwrócił się do Daniosa:
- Widzisz? To jest dopiero władza! Jednym pstryknięciem czas w królestwie zmienia!
A po chwili namysłu dodał jeszcze:
- Ale swoją drogą jełop z tego Kima. Gdybym ja był królem, noc z dniem bym zamienił! O, to by dopiero było coś! Wszyscy musieliby spać od ósmej rano do ósmej wieczór, a potem – do roboty! Jaki ja miałbym wtedy święty spokój! Bo, rzecz jasna, ja nocami bym spał! Jako król nie musiałbym przecie stosować się do dekretów wydanych dla pospólstwa, zwłaszcza idiotycznych, cha, cha!
Książę rozmarzył się na moment, Danios zaś słuchał jednym uchem, a w myślach wciąż analizował ostatnie dni, zastanawiając się gorączkowo, co mógł zrobić źle i dlaczego został wezwany przed oblicze władcy. W tle tych rozmyślań pojawił się także wachlarz kar, jakie zwykł był stosować Książę przy różnych przewinieniach dworaków. Danios już się psychicznie przygotowywał na trudne chwile  - parę godzin w dybach albo w ciemnym lochu, obicie kijem i łamanie kołem. O najgorszym – zabraniu na noc ulubionego pluszowego misia – starał się nie myśleć.
Tymczasem Książę Pan ocknął się z rozmarzenia i rzekł:
- No dobra, my tu gadu-gadu, a sprawy czekają. Zaraz przyjdzie Tajemniczy Zausznik, musimy we trzech się naradzić. O właśnie, o wilku mowa.
I rzeczywiście do drzwi rozległo się pukanie i wszedł Zausznik, kłaniając się na powitanie. Danios ukradkiem otarł pot z czoła, odetchnąwszy z ulgą, że tym razem nie grozi mu chyba żadna kara.
- Mości panowie – ciągnął Książę, wskazując na leżący na stole egzemplarz „Wieści z Kobylandii”. – Coś trzeba z tym zrobić, bo tak dłużej być nie może! Znowu o nas piszą i znowu niepochlebnie! A lud chciwie nadstawia uszu, albo raczej oczu, i wiedzę o różnych niewygodnych dla nas sprawach zdobywa! Jak tak dalej pójdzie, to nie tylko następna elekcja pewna być przestaje, ale w ogóle ciężko nam będzie rządzić wedle zachcianek naszych!
- Nam? – wyrwało się Daniosowo z głupia frant.
- Książę o sobie mówi, gamoniu – ofuknął go Tajemniczy Zausznik. – O pluralis maiestaticus nie słyszałeś?
- Słyszałem, ale zdawało mi się, że jeno królowie mówią o sobie w liczbie mnogiej…
- A co za różnica? Może zabronisz Księciu?
- Ależ skąd, nigdy w życiu! – Daniosowi od razu ciśnienie podskoczyło, gdy wyobraził sobie, jak usiłuje przekonać swego pana do rezygnacji z używania tej formy. A podskoczyło mu jeszcze bardziej, kiedy pomyślał o następstwach takiego kroku. Jak nic, miś byłby zabrany nie na jedną, a na wiele, wiele nocy…
Książę spokojnie przeczekał tę wymianę zdań, która nawet nieco go rozbawiła, zwłaszcza gdy obserwował minę Daniosa. Potem zaś rzekł łaskawie:
- No już, już, przestańcie zajmować się drobiazgami! Co robimy z  t y m?
I wymownym ruchem podbródka wskazał leżące na stole pismo.
- Bajarkę do lochu! – wykrzyknął Danios z emfazą. – Misia jej zabrać, znaczy się… niedźwiedzia tego białego, co to go na obrazku z nią widać na ścianie. Wielki potwór co prawda, ale paru krzepkich halabardników dałoby radę!
- Aleś ty głupi, naprawdę – Tajemniczy Zausznik z dezaprobatą spojrzał na Daniosa. – Cóż przyjdzie z zamknięcia Bajarki? Myślisz, że z lochu grypsów by nie posyłała? Nie mówiąc już o tym, jak lud by się wzburzył, za bohaterkę jaką uznał albo co! A za niedźwiedzia to organizacje ekologiczne zamek by w perzynę obróciły!
- Racja, mości Zauszniku – przytaknął Książę. – Bajarki nie znoszę bardziej niż diabeł wody święconej i rad bym ją w kazamatach widział, wszelako nic nam to nie da. Insze rozwiązanie znaleźć trzeba.
- A może Marszałek Dworu coś wymyśli? – zapytał Zausznik.
- Eee, gdzie tam! Lilian jeno po zamku czasem lata i oprócz wrażenia nic nie robi. Zresztą mam z nią taką umowę, że płacę jej za bycie na stanowisku, a nie za robotę. Palcem w buciku nie ruszy, a co dopiero komórką mózgową!
Po tych słowach Księcia wszyscy trzej zamyślili się głęboko.
- Mam!!! – wykrzyknął znienacka Tajemniczy Zausznik. – Mam koncept! Pijar! Pijar to jest to!
Książę i Danios spojrzeli nań niepewnie, choć obaj z innych powodów. Władca dlatego, bo nie znał słowa „pijar” i natychmiast skojarzyło mu się ono z piciem okowity, a nie bardzo rozumiał, jak picie mogłoby tu pomóc. Danios natomiast słowo znał, o zakonie pijarów słyszał, lecz nijak nie potrafił odgadnąć, co takiego miałby zdziałać jakiś zakonnik. Zausznik, widząc miny swoich rozmówców, westchnął z pewną wyższością i objaśnił:
- Pijar to coś, co się pokazuje innym tak, jak my byśmy chcieli, żeby oni to widzieli.
- Zaraz… - mars na czole Księcia wskazywał, że trawi w myślach to skomplikowane zdanie. – Znaczy się, jak na przykład wezmę mieszek dukatów ze skarbca i przeputam w karczmie, to mam obwieścić, że tą drogą wspierałem karczmarza, bo mu ostatnio obroty spadły i cienko przędzie, a że honorny jest, nie wziąłby nic, gdybym chciał mu normalnie dać?
- Brawo! Książę, jesteś doprawdy niezmiernie pojętny! – zachwycił się Zausznik.
- A to nie chodziło o zakonnika? – zapytał zdziwiony Danios.
- Jakiego znów zakonnika, co ci do łba strzeliło? Pijar wymyślili w wielkim królestwie za oceanem, oni na to mówią pablik rilejszyns czy jakoś tak, w skrócie PR, czyli po naszemu pijar.
- No dobrze, ale co mam zrobić z tym pijarem? Po każdej swojej wizycie w karczmie mam obwieszczenia na ścianie wieszać?
- Panie, ależ skąd! Chodzi o to, żeby twe oblicze pokazywać jako dobrotliwe, lud miłujące, dla jego dobra działające i ku chwale księstwa całego. Ale nie tak wprost pisać, jaki z ciebie władca doskonały i jakim darem jesteś dla Kobylandii. Rzecz w tym, żeby taki obraz twój kształtować poprzez wpajanie ludziom przekonania, że za twych rządów wszystko zmienia się na lepsze – ludzie do roboty się garną, słońce częściej świeci, a nawet ścieki do rynsztoków szybciej spływają!
- Hmm…Podoba mi się, nie powiem… - Książę aprobująco pokiwał głową. – Tylko gdzie pisać zamiarujesz? I kto ma to robić?
- Książę, toć własne pismo założyć trzeba! I nawet mam koncept, komu zadanie powierzyć! Pawlos, ten z akademii, będzie na pewno chętny! Nasz człowiek, chociaż niegłupi! I ze dwóch ludzi do pomocy mu się znajdzie, żeby literki składali i drukarnię jaką nająć też się da!
Władca przez dłuższą chwilę przyglądał się Zausznikowi z uznaniem. Pomysł był znakomity. Kosztowny nieco, boć przecie ani Pawlos, ani drukarnia za darmo pracować nie będą, ale efekt wart był każdego dukata. Wydanego zresztą ze skarbca, nie z książęcej kieszeni. Książę Pan oczyma wyobraźni już widział zachwycone oblicza poddanych i pełne oddania spojrzenia niewiast.
- Zauszniku – rzekł w końcu. – Oczekuj nagrody za ten wspaniały pomysł.
Zausznik spuścił skromnie oczy i spąsowiał ze szczęścia.
- I jeszcze myślę, żeby każdy mieszkaniec Kobylandii dostał to nasze pismo, a nie musiał zań płacić…
Nie dodał, że gdyby Książę zechciał gazetę sprzedawać, mogłoby się okazać, iż nie ma chętnych na jej kupowanie i dopiero byłby klops. Księciu jednak taka myśl nawet nie postała w głowie.
- Znakomicie! Każdy dostanie ją prosto do chałupy! Ha! „Wieści z Kobylandii” muszą sprzedawać, bo przecie dukatów na drukarnię potrzebują, a nasze pismo będzie darmo! Może wtedy nikt nie kupi ichniego? – Książę aż zatarł ręce z radości.
- Pomysł z gazetą jest w istocie bardzo dobry – odezwał się milczący od dłuższej chwili Danios. – Ale jeśli już mówimy o pijarze, tym zza oceanu, to przypomniało mi się, że i ja jednak coś niecoś o nim słyszałem. Pijar się robi nie tylko przy pomocy pisania, można też odpowiednie obrazki rysować i pokazywać albo brać udział w jakichś spotkaniach i na przykład kotki przytulać, dzieci po główkach głaskać...
- No, nareszcie coś mądrego powiedziałeś – zauważył z przekąsem Tajemniczy Zausznik.
- Ale przecie ja wszędzie bywam! – obruszył się Książę. – Na odpustach, dożynkach i innych takich. I staram się jak mogę, miły jestem, uśmiecham się i w ogóle!
- Oczywiście, Książę, oczywiście! Tak właśnie trzeba, tylko może trochę bardziej niż dotychczas! O, dziś też jest okazja ku temu, żeby się odpowiednio pokazać. We wsi Niedźwiedź mają jakieś święto ludowe, myślę, że powinieneś tam pojechać.
- Racja! Mało co, a byłbym zapomniał! Zbierajmy się!
Danios i Zausznik natychmiast zerwali się z miejsc, by pomóc Księciu zapiąć szatę. Żaden z nich nie zwrócił uwagi na cichutki szmer, który dobiegał od strony kominka. A w szparze przy kominku właśnie poruszyła się szara komórka Mariosa. Przespała całe lato i teraz, kiedy nadszedł koniec upałów, obudziła się i poczuła, że jest bardzo, bardzo głodna. Musiała natychmiast znaleźć jakiegoś żywiciela. Wyturlała się ze swojej kryjówki, potoczyła wartko w stronę okna i niezauważona przez nikogo wydostała się na zewnątrz.
Pod zamkowym murem dostrzegła jakiegoś bezpańskiego psa, który obgryzał szkielet ryby. Komórka podskoczyła, wsunęła się do psiego ucha i przez parę chwil czerpała energię z układu nerwowego zwierzęcia. Potem wytoczyła się z powrotem na dziedziniec zamku i rozpoczęła poszukiwanie swojego właściciela. Nie było to trudne, jako że Marios zazwyczaj szwendał się w okolicach dworu – tak więc już po kilku sekundach dostrzegła go przy zaprzęgu.
- Hej! Wio wiśta! Koń wyskoczy co! Niedźwiedź Książę jechać ma, konie prrr! – wołał Marios. Konie chyba już się przyzwyczaiły do sprzecznych komunikatów Mariosa, bo nie reagowały, lecz spokojnie skubały obrok. Komórka znowu wykonała zgrabny podskok i wylądowała w Mariosowym uchu.
Tymczasem z zamku wyszedł Książę Pan w towarzystwie Daniosa i Tajemniczego Zausznika. Bez słowa wsiedli do powozu, a Zausznik skinął na Mariosa, dając sygnał do odjazdu. Ten natychmiast złapał lejce, wskoczył na kozła i zakrzyknął:
- Wio, koniki, wio! Szybko, szybko do Niedźwiedzia, Książę Pan na uroczystość jedzie! Hau, hau!
Książę usłyszał Mariosa z wnętrza powozu i od razu się zorientował, że zaszła jakaś zmiana. Wychylił głowę przez okienko i zapytał:
- Hej, mówisz całkiem normalnie, czyżbyś wreszcie odzyskał komórkę?
- Oj tak! – zawołał Marios. – Sama się znalazła, hau, hau, przed chwilką! Myślałem, że mi mucha do ucha wlatuje, a to była moja własna zaginiona komórka, hau, hau!
- Ale dlaczego szczekasz co rusz?
- A tego to już nie wiem… Ale to silniejsze ode mnie, hau, hau!
Książę wciągnął nosem powietrze i dodał po cichu:
- W dodatku przy tym szczekaniu czuć jakby zdechłą rybą… Dziwne…
Pokręcił głową w zamyśleniu i usadowił się wygodniej w powozie. Pies pod murem siedział najedzony i zadowolony, ale władca nawet na niego nie spojrzał. Powóz potoczył się w kierunku Niedźwiedzia.
Kiedy dotarł na miejsce, zabawa już trwała w najlepsze. Stoły uginały się pod ciężarem jedzenia, grała muzyka, dzieciarnia harcowała na dmuchanych zabawkach, a dorośli tańcowali albo raczyli się pysznościami i okowitą. Książę natychmiast przyoblekł swoje oblicze w serdeczny uśmiech i ruszył między biesiadników. Witał wszystkich radośnie, ściskał dłonie, klepał po plecach i dopytywał o zdrowie. Tu i ówdzie przytoczył zabawną anegdotę, tam pośmiał się z kiepskiego dowcipu, gdzie indziej wysłuchał jakiejś skargi z zafrasowaną i poważną miną.
- Książę Panie, mam jeszcze jeden pomysł – szepnął do niego w pewnej chwili Tajemniczy Zausznik. – Ale odejdźmy na stronę, żeby nikt nie podsłuchał…
Księciu nie trzeba było dwa razy powtarzać. Zręcznie wymanewrował się spomiędzy stołów i wraz z Zausznikiem podążył za stodołę. Za nimi podreptał Danios, który bez swego pana w pobliżu czuł się nieco markotnie. Kiedy dotarli do miejsca oddalonego od ciekawskich uszu, Książę natychmiast rozkazał:
- No mów, mów, coś tam jeszcze wykoncypował, Zauszniku.
- Pomyślałem, Wasza Wysokość, że ten nasz pijar można też robić na ścianach różnych. Zobaczyłem lepkiego Kristosa od pszenicy, niechże on u siebie nabazgroli coś miłego, tak wiesz, zręcznie, jak to ludzie dobrze się bawią i są szczęśliwi pod twoimi rządami. A i na zamkowej ścianie warto czasem skrobnąć słów parę.
- Eee, na zamkowej to ciężko, tam zaraz wykpią każdy panegiryk, nawet jeśli on pod przykrywką szczęścia poddanych będzie ukryty. Zresztą wiesz przecie, żem zakazał swoim ludziom na tej ścianie bazgrać, bo w dysputach ni diabła sobie nie radzą i wciry słowne jedynie dostają. Ale u Kristosa, czemu nie? Zaraz mu nakażę się tym zająć!
- Książę Panie mój, ja też mogę u siebie co nieco umieścić… - nieśmiało wtrącił Danios. – Przecie mam własną ściankę…
- W istocie, masz! – zawołał Książę radośnie. – A napiszże ładnie, jak za mojego panowania księstwo z przepaści finansowej wyszło, choć rządzę ledwie parę miesięcy! Wszystkim dworakom rozkaz wydam, żeby przeczytali!
Danios pokraśniał z zadowolenia i wykrzyknął:
- Z rozkoszą wielką i przyjemnością piękny tekst stworzę! Jeszcze dzisiaj to uczynię!
- Znakomicie, mości panowie, znakomicie! Chodźmy więc wychylić szklaneczkę okowity, bośmy zasłużyli na to jak rzadko!
I wszyscy ruszyli z powrotem między stoły.
Późnym wieczorem Książę uruchomił skrzynkę netową. Najpierw zerknął na ścianę lepkiego Kristosa. Przeczytał z satysfakcją, jak wspaniale bawiło się pospólstwo w Niedźwiedziu i jak szczęśliwy teraz jest lud Kobylandii. Potem szybko przebiegł oczyma po tekście Daniosa. „Hmm… Chyba jednak trochę zbyt bałwochwalczy” – pomyślał. – „Ale niech tam, pochwalę chłopinę, ucieszy się”. Na koniec spojrzał na ścianę zamku, po cichu licząc, że mimo zakazu a nuż któryś się odważył i coś ładnego w ramach pijaru stworzył. Niestety, nic jednak nie było. Książę machinalnie prześledził wzrokiem pseudonimy autorów: smigol, abc, chłopek roztropek, miranda… Ten ostatni pseudonim z czymś mu się niejasno kojarzył, lecz zupełnie nie mógł sobie przypomnieć, z czym.
- Chyba jestem zbyt zmęczony – mruknął do siebie. – Pomyślę o tym jutro…
Powieki mu już opadały, gdy ktoś zastukał do drzwi.
- Książę, Panie mój najmilszy, jam tylko chciał życzyć Waszej Wysokości dobrej nocy, hau, hau! – Marios nie wchodził do środka, jeno głowę wsadził przez uchylone odrzwia.
- A tak, tak – odparł Książę już na wpół śpiący. – Dobrej nocy, dobrej nocy…
Kiedy zamykał oczy, przemknęły mu przez głowę dwie myśli. Pierwsza dotyczyła mirandy – przypomniało mu się, że słyszał albo czytał gdzieś o „prawach Mirandy” i że musi to sprawdzić nazajutrz w skrzynce netowej. A druga – że ten zapach ryby jest naprawdę nieznośny…

czwartek, 6 sierpnia 2015

20. Bajka o tym, że cisza nierzadko zwiastuje burzę



Było okropnie gorąco. Gościńce świeciły pustkami, bo kto nie musiał, z chałupy nosa nie wyściubiał. Dworacy snuli się jak muchy w smole, gdyż zamkowe mury niezbyt dobrze chroniły przed żarem lejącym się z nieba. A Książę Pan nie miał ochoty na okowitę, ani nawet na wino – tym razem wybrał zimne piwo, żeby choć trochę ochłodzić zmęczony upałem organizm.
- Kanikuła, ot co – mruknął do siebie. – Nikomu się nic nie chce, każdy jeno skryłby się w jakiej zimnej piwnicy i leżał martwym bykiem. A przecie robota sama się nie zrobi. Że ja sobie odpoczynek urządzam, to rzecz jak najbardziej słuszna, ale reszta?
Władca westchnął z dezaprobatą i wygodniej umościł się na szezlongu. Przyszło mu na myśl, czy by nie wydać jakiegoś dekretu zakazującego poddanym odpoczynku, lecz uznał, że dopilnowanie przestrzegania zakazu mogłoby okazać się niemożliwe. Zaraz też uświadomił sobie korzyści płynące z panującego wszędzie marazmu:
- Czymże ja sobie głowę zaprzątam, chyba ten upał mi dokuczył! Przecie nareszcie spokój święty mam! Latem Starszyzna nie obraduje, ludziska do krewnych powyjeżdżali albo na wywczas jakiś, nikt się sprawami księstwa nie interesuje. Opozycja milczy, a na ścianie ledwo co wyremontowanej mało komu chce się bazgrać. I wreszcie nie muszę zawracać sobie głowy ani propagandą, ani żadnymi intrygami politycznymi. Ech, gdyby tak częściej bywało… - Książę rozmarzył się na dobre, łyknął zimnego piwa i przymknął oczy.
Tymczasem pod drzwiami jego komnaty Skarbnik Danios przestępował z nogi na nogę i od kwadransa zbierał się na odwagę, by zapukać i wejść. Wreszcie uznał, że tak czy owak nie ma wyboru, więc im szybciej będzie miał to za sobą, tym lepiej.
- Witaj, mój Panie… - rzekł od progu i z nerwów skłonił się tak głęboko, że huknął łysiną o podłogę.
Ów nagły hałas wyrwał z drzemki Księcia, który zamrugał półprzytomnie oczami i popatrzył na Daniosa. Ten z kolei masował się obiema rękami po głowie, czując, jak wyrasta mu solidny guz. Przeskakiwał przy tym z nogi na nogę, bo zdawało mu się, że dzięki temu mniej boli.
- A tobie co? – zapytał wreszcie Książę, oprzytomniawszy już całkowicie. – Tańcować mi tu przyszedłeś czy może jaka pchła cię gryzie?
- Nie, nie, Panie, ja tak tylko… - Danios natychmiast stanął w bezruchu i opuścił ręce. Postanowił nie wdawać się w żadne wyjaśnienia, tylko od razu przejść do rzeczy. – Z ważną sprawą przybywam, śpieszno mi cię o niej poinformować.
„No to już spokój diabli wzięli…” – pomyślał Książę. Głośno zaś rzekł:
- Cóż może być tak ważnego, że wpadasz do mej komnaty z takim hukiem?
- Ano… Bo śmieją się z ciebie, Panie… - wykrztusił Danios mężnie i skulił się odruchowo. Wiedział doskonale, że Książę najbardziej na świecie nie znosił śmiechu i drwiny. Dlatego właśnie tak bardzo bał się przekazać władcy tę wieść. Bo za obrazę majestatu czy głoszenie nieprzychylnych Księciu poglądów można było wtrącić do lochu albo wymierzyć karę chłosty. Ale jak ukarać kogoś za śmiech? Wobec wyśmiewania się Książę był bezradny. I tę swoją bezradność zwykle wyładowywał na niewinnych posłańcach.
- Ach taaak? – wycedził Książę powoli. – A któż to się śmieje?
- Noo… ludzie między sobą, tak ogólnie, ciężko wskazać, kto konkretnie.
- I co ich niby do tego śmiechu pobudza?
- Eee… - Danios ociekał potem, wcale nie z powodu upału. Ale postanowił dzielnie stawić czoła gniewowi książęcemu, zebrał się w sobie i dokończył jednym tchem:
- Powiadają, że raz mówisz jedno, a za chwilę coś przeciwnego. Że wydajesz dekret i zaraz go unieważniasz innym dekretem. Że przy każdej okazji psioczysz na Androsa ile wlezie, a potem na ścianie zamkowej dajesz obwieszczenie jak to znakomicie rządził. No i lud ma uciechę, a co poniektórzy to nawet kółka na czole rysują.
Po tych słowach Daniosa zapadła cisza. Złowróżbna. Skarbnik skurczył się jak tylko mógł w oczekiwaniu na cios, łypał jedynie spode łba, usiłując zgadnąć, jakim przedmiotem będącym w zasięgu książęcej ręki przyjdzie mu oberwać.
Wszelako Książę milczał, jeno pięści zaciskał kurczowo. A gdy po dłuższej chwili rozwarł palce i już, już wydawało się, że nastąpi nieuniknione, rozległo się gwałtowne pukanie do drzwi, po czym do komnaty wpadł jak burza Tajemniczy Zausznik.
- Szczęście ty moje… - wyszeptał Danios i wyciągnął ręce w jego kierunku.
- A ty co, płeć zmieniłeś, czy upał ci się na mózg rzucił?! – ofuknął go z niesmakiem Zausznik. – Paszoł won z tymi rękami!
Danios zreflektował się natychmiast, lecz zanim zdążył wyjaśnić, że była to odruchowa reakcja na niespodziewane wybawienie z opresji, Tajemniczy Zausznik zwrócił się do Księcia Pana:
- Wasza Wysokość, ważną sprawę mam, działać trzeba.
- Co znowu?
- Ano widzisz, Panie, opozycja już się dopatrzyła naszego kontraktu z doradcami ze stolicy królestwa. I oczywista na ścianie piszą o niepotrzebnym wydawaniu dukatów ze skarbca. Tylko patrzeć, jak urządzą protest jakowyś i wytykać zaczną, że na brukowanie gościńców grosza skąpisz, a jeno na fanaberie wydajesz, coby dwór twój i Skarbnik poleniuchować mogli i robotą się nie męczyli.
- Przeciem ledwo co trakt do Miedwiecka zbudował! To jak skąpię?!
- No tak, tak – przytaknął Zausznik. – Aliści wszyscy wiedzą, że ów trakt to decyzja polityczna była, żeby przeciwnikom gęby zamknąć. I chociaż lepki Kristos od pszenicy na swojej ścianie pieśń pochwalną na twoją cześć nabazgrał, to i tak każde dziecko wie, co w trawie piszczy.
- A dlaczego „lepki”? – zainteresował się Książę.
- Oj, bo lepi się tam, gdzie jakąś korzyść dla siebie widzi. Jak przestanie widzieć, to się odlepi.
- No, no, ciekawe, ciekawe – Książę zadumał się na chwilę. Taką wiedzę lubił posiadać i skrzętnie gromadził tego typu informacje, by w odpowiednim momencie je wykorzystać.
- Ale zostawmy Kristosa, co robimy z tymi doradcami? – Tajemniczy Zausznik skierował rozmowę na główny tor. – Rezygnujemy z kontraktu?
- Cooo?!! Rezygnujemy?!! Czyś ty rozum postradał?! – propozycja rozsierdziła Księcia nie na żarty. – Po moim trupie! Nikt mi nie będzie dyktował, co mam robić i na co pieniądze wydawać, o nie! Ja tu jestem Księciem Panem! I nikt mi nie podskoczy, ot co!
Twarz Księcia mieniła się kolorami – od purpury przechodziła do szkarłatu, potem do bieli i znów do purpury. Ale Tajemniczy Zausznik wpadł ostatnio na pomysł, jak radzić sobie z wybuchami furii u swego pana i postanowił go wypróbować.
- Książę, mam dla ciebie krokodylka! – wykrzyknął i zza pazuchy wyciągnął pudełko.
- Krokodylka? – Książę, kompletnie zbity z tropu, otworzył usta ze zdumienia. – Jakiego znowu krokodylka?
- A takiego! – z tymi słowy Zausznik rozpakował pudełko i wyjął zeń zielonego plastikowego krokodyla z otwartą paszczą, w której połyskiwały dwa rzędy białych zębów.
– I co mam niby zrobić z tym krokodylkiem?
- Naciskać mu zęby! Naciskasz jeden – i nic. Naciskasz drugi – i znowu nic. Ale jak trafisz w niewłaściwy, krokodyl zamknie paszczę!
To mówiąc, Zausznik wciskał kolejne zęby, aż trafił na ten jeden, po którym szczęki krokodyla się zamknęły. Ponieważ jednak wiedział, co może nastąpić, po każdym naciśnięciu natychmiast cofał dłoń i dzięki temu uniknął jej przytrzaśnięcia.
- Prawda, że fajna zabawa? – zwrócił się do Księcia. – Nigdy nie wiadomo, który ząb będzie tym zamykającym paszczę! I trzeba szybko rękę zabierać, bo jak nie zdążysz, to bach!
- Fajne, do kroćset, fajne! A mocno boli, jak zaciśnie te swoje szczęki na palcach? – zaintrygowany Książę już zapomniał o gniewie. Po szkarłacie i purpurze na jego licu nie został najmniejszy ślad.
- Nie, niezbyt mocno. Ale toć przecie Książę nie musi bawić się sam, jeno patrzeć z uciechą, jak inny nieszczęśnik ząbki wciska…
- Aaa – Książę ze zrozumieniem pokiwał głową i uśmiechnął się od ucha do ucha. – Takie buty… Wyborne, doprawdy, wyborne! Jak mi który z dworaków podpadnie, to na spotkanie z krokodylkiem go zaproszę, cha, cha! Będzie wciskał ząbki, wciskał, a tu nagle – trach! I dostanie po łapkach, cha, cha!
- Jeśli nie chcesz mojej zguby, krokodyla daj mi, luby – wymamrotał pod nosem Danios, który cały czas stał na uboczu i obserwował wydarzenia. Żałował, że sam nie wpadł na pomysł, by przynieść Księciu coś podobnego. O ile wówczas byłoby łatwiej przekazać złe wieści!
- A żebyś wiedział! – Książę przypomniał sobie o obecności Daniosa. – Tylko niech mi żaden z was nie waży się opowiadać na prawo i lewo o mojej nowej zabawce!
- No dobrze, ale co z tymi doradcami? – Tajemniczy Zausznik uznał, że już można bezpiecznie wrócić do tematu.
- I z tym obwieszczeniem o rządach Androsa? – dodał Danios.
- Eee, to proste – z twarzy Księcia, zajętego zabawką, nie schodził uśmiech. – Trzeba tylko nakazać heroldom, by zwołali pospólstwo na dziedziniec, a ja publicznie ogłoszę nasze stanowisko i w jednej, i w drugiej sprawie.
- A nie lepiej byłoby na ścianie napisać? Kanikuła jest, na wezwanie heroldów mało ludzi przybędzie.
- Wiesz, że to jest myśl? – władca z uznaniem popatrzył na Daniosa, który pokraśniał z dumy. – Bazgraninę na ścianie czytają przez skrzynki netowe, gdziekolwiek są, w domu czy nie, więc kto zainteresowany, informację zobaczy. I zrobimy tak: ja się zajmę tym obwieszczeniem o rządach Androsa, a ty napiszesz o doradcach.
- A co mam napisać, Wasza Wysokość?
- To co zawsze! Albo to pierwszy raz się z mętnych sprawek będziesz tłumaczył? Pamiętaj jeno, aby coś niepochlebnego o Androsie było. I użyj paru mądrych słówek, niech wygląda, żeś fachowiec. No i nie zapomnij dodać, że ci, co mówią o wydawaniu dukatów na zbędnych doradców, tylko zamęt sieją i dezinformację celowo wprowadzają.
- A ty, Panie, jak wyjaśnisz to obwieszczenie? – zapytał Danios z ciekawości.
- Nie twoja w tym głowa – Książę z lekka się zirytował. – O swoim tekście myśl, co cię mój obchodzi?
- Książę, uczyń nam tę łaskę i podziel się z nami swoim pomysłem na to pisanie, żebyśmy mogli twój geniusz pochwalić – Tajemniczy Zausznik wtrącił się do rozmowy, bo też był ciekaw, jak władca zamierza zaprzeczyć własnym słowom. Był jednakowoż sprytniejszy od Daniosa i wiedział, jak skłonić Księcia Mirosa do mówienia.
- Cóż, nie ma w tym nic niezwykłego – odparł skromnie Książę, mile połechtany pochlebstwem. – Napiszę po prostu, że tamto oświadczenie jest nieprawdą i ktoś mi je złośliwie do podpisu podsunął.
- Genialne! Zaprawdę genialne! – zachwycił się Zausznik.
- Ty…- Danios chciał powiedzieć „tylko kto w to uwierzy?”, ale w porę ugryzł się w język. Przecie to byłoby proszenie się o zabawę z krokodylkiem! A nie miał na nią najmniejszej ochoty, bo wiedział, że nie odznacza się dobrym refleksem. Dokończył więc szybko:
– Tyś jest w istocie geniuszem, Panie…
Księciu niejasno zamajaczyło coś z tym „tysiem”, ale nie potrafił sobie przypomnieć, co to było. Możliwe zresztą, że chodziło o jakiegoś innego tysia. Rzekł więc:
- Ano jestem, jestem…
I kiedy chciał dodać, że obaj mogą już sobie pójść, rozległo się rytmiczne pukanie do drzwi.
- Niech zgadnę, kolejna ważna sprawa? – mruknął zdegustowany.
Do komnaty wkroczył Marios od podatków.
- Witać, Panie, cię ja. Wieści złe, Książę zły. Zrobić nic mogłem.
- O rany, jak już i ten przychodzi z jakąś niedobrą nowiną, o świętym spokoju nie ma mowy… - westchnął Książę.
Tymczasem Marios mówił dalej:
- Chcieć ja, starać się. Komisja gadać. Członki gadać. Ja członek. Jeden sam wielu przeciw albo nie. Myśleć ja, ale wyszło nic.
Tajemniczy Zausznik i Danios spojrzeli po sobie. Ani w ząb nie rozumieli, o czym Marios usiłuje Księcia poinformować. Ale władca najwyraźniej doskonale wiedział, z jaką sprawą przyszedł Marios.
- Jak to nic? Co ma znaczyć nic? I jakie „myśleć”? Gdybym chciał, żeby w tej komisji był ktoś myślący, nie ciebie bym wysłał, bezkomórkowcu jeden!
- Ale ja z siebie sam, komórki trenować. Książę Pan zły, wiedzieć ja. Tylko źle całkiem jest nie, Marzen księżniczka pryncypała brak.
- Jak to? Powiedziałeś, że się nie udało, a teraz mówisz, że jednak tak? No więc co w końcu wyszło czy nie wyszło, bo już nic nie rozumiem?
Marios westchnął ciężko. Brak komórki bywał jednak czasem ogromnie uciążliwy w kontaktach z ludźmi.
- Mówić ja, wyszło nic. Komisja zdecydować. Marzen nie. Drugi ten nie też.
- A, w tym rzecz! – Książę zrozumiał teraz, jak się sprawy mają i uśmiechnął się szeroko.
- Wasza Wysokość, objaśnij nam, proszę, o czym jest mowa, bośmy niepomiernie zafrapowani tą konwersacją, z której nic pojąć nie potrafimy – poprosił przymilnie Tajemniczy Zausznik.
- Eee, to nic takiego. Chciałem ustanowić nowego pryncypała w szkole w Reptowie. No bo wiecie, tam była księżniczka Marzen, co to ją pięć lat temu nazad Andros mianował zamiast Lilian. I co, miałem to tak zostawić?
Cała trójka – Danios, Zausznik i Marios pokręcili głowami z pełnym zrozumieniem.
- A więc postanowiłem, że konkurs ogłoszę – ciągnął Książę. – Wiecie, rozumiecie. Ale nijak swego kandydata znaleźć nie mogłem, bo co który mógłby się nadawać, to akurat nie mój zwolennik. W ostatniej chwili namówiłem jednego takiego, ale w sumie sam nie byłem pewien do końca, czy on mój, czy nie mój. I powołałem komisję, wysłałem do niej tego tu oto bezkomórkowca, żeby za dużo nie myślał, tylko rękę podniósł do góry, kiedy trzeba. Ale w rezultacie komisja nie wybrała pryncypała.
- To dobrze? – zdziwił się Danios.
- Pewnie, że dobrze! A nawet lepiej!
- Nie rozumiem – wtrącił się Tajemniczy Zausznik. – Przecież nie przeszedł kandydat Waszej Wysokości?
Książę pochylił się w kierunku Zausznika i Daniosa, po czym zaczął szeptać, by Marios ich nie słyszał:
- Ano nie, ale w tym właśnie tkwi haczyk! Bo przepisy królewskie mówią, że jak konkurs nie jest rozstrzygnięty, wtedy mogę ja sam wybrać pryncypała! Nie tłumaczyłem tych wszystkich zawiłości Mariosowi, bo by się pogubił. Dostał proste zadanie: pogadać z innymi członkami komisji, żeby nie głosowali na Marzen. Ale on w swej gorliwości chciał zrobić więcej – przekonać większość do poparcia mojego kandydata. To mu się nie udało i dlatego teraz sądzi, że przyszedł ze złą wiadomością.
- To może nie wyprowadzajmy go z błędu? – chytrze spytał Zausznik. – I potraktujmy krokodylkiem?
Książę spojrzał z aprobatą na swojego sługę i wyszczerzył zęby w uśmiechu:
- A jakże! Krokodylkiem! A potem już tylko święty spokój…
I dodał tak cicho, że żaden z obecnych w komnacie tego nie usłyszał:
- Ciekawe, jak długo…
Zza okien komnaty dobiegł pomruk grzmotu. Burza była jeszcze dość daleko...