sobota, 20 czerwca 2015

19. Bajka o tym, że odczucia bywają mieszane i zmienne



Książę Pan czuł się dziwnie. Z jednej strony, tak jak zawsze, rozpierała go duma z samego siebie i przekonanie o własnej wszechmocy. Każdy, nawet najbardziej durny pomysł potrafiłby wcielić w życie, gdyby tylko miał ochotę. Ba! Umiałby także przekonać połowę pospólstwa, że to, co chce zrobić, jest genialne i dla dobra ludu (a druga połowa poddanych wcale go nie obchodziła, bo do wygrania elekcji jej nie potrzebował). Dziś jednak pojawiło się też poczucie zniechęcenia. To było coś niezwykłego! Książę jeszcze nigdy, przenigdy nie czuł niechęci do rządzenia! „Ambiwalencja – pomyślał. – Tak, to jest właściwe słowo. Czuję się ambiwalentnie, jeśli chodzi o panowanie w Kobylandii.”
– Skąd to się wzięło? – mruknął w przestrzeń. – Przeciem zawżdy ukontentowanie jeno czerpał z bycia Księciem Panem, a teraz co?
Sięgnął po którąś już z rzędu szklanicę okowity i zamyślił się głęboko. Sącząc rozgrzewający płyn, wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w leżące na biurku papiery. I dumał. Z zewnątrz dochodziły odgłosy codziennego życia – turkot wozów, głosy przechodniów, szczekanie psów. Nagle w uszy Księcia wdarła się głośna muzyka dochodząca z przejeżdżającego wozu. Miros zerwał się jak oparzony, bo po tej muzyce natychmiast rozpoznał, kto przemknął traktem przy zamku. Nie potrafił wymówić nazwy grupy grajków, gdyż pochodziła z obcego kraju, ale wiedział, że w ojczystej mowie oznacza tyle co „Ślepy Strażnik”.*
– Ożesz w mordę! Bajarka!! A kysz, zmoro!!
W istocie, to była ona. Książę pogroził pięścią w kierunku oddalającego się wozu, wymamrotał zaklęcie i rzucił urok, choć wiedział, że to na nic. Ale po prostu nie mógł się powstrzymać. Zaraz też go olśniło w kwestii nietypowych odczuć.
– Ha! – zakrzyknął. – Wiem, w czym tkwi sedno! Wszystko przez nią i innych do niej podobnych! Nic, jeno kłody pod nogi! Bajki piszą, pisma drukowane wydają, obrady Starszyzny nagrywają, na ścianie bazgrzą! Na ręce mi patrzą, krok każdziusieńki śledzą i oceniają, toż jakże ja mam się czuć, nieszczęsny? Swobody żadnej, pilnować wciąż się muszę, no ileż można! O, tak, tu leży pies pogrzebany!
W tym momencie Książę spojrzał na dokumenty bezładnie porozrzucane na biurku i wziął do ręki pierwszy z brzegu papier (a właściwie papiery, jako że był to dość gruby plik zszytych razem stronic).
– Własny podwórzec też nie pomaga, oj, nie pomaga... – westchnął, przerzucając kartki. – Otoczyć się mądrymi doradcami nie mogę, bo sterować nimi by się nie dało. Ci zaś, których najmuję do roboty albo wypłacić im się muszę za wsparcie przy elekcji, nijak się nie sprawdzają. Ot, na przykład, taki Józos – cóż mi on tu za gniota wysmażył?
W rzeczy samej, naskrobany przez Józosa raport o kulturze w Kobylandii był gniotem wybitnym. Wzrok Księcia Pana padł na fragment tekstu:
„Drzewiej kultura w księstwie stała sztywno niczym słup jakowyś albo inne cóś. A w dniach obecnych leży jak kłoda, bez życia ni czucia, bez serca i ducha. Niegdyś do wiejskich zameczków lud przybywał po odrobieniu pańszczyzny, odpocząć mógł, popijając wino czy okowitę, a jak któryś chciał, to nawet i herbatę dostał. Siedziało naonczas pospólstwo, kulturę wsączając w swe trzewia jak się patrzy. A dziś co? Jeno marazm, ospałość i turnieje bez rycerzy, o koniach nie mówiąc.”
– Nie, no nie, ależ bzdety wierutne! – zirytował się Książę. – I co zrobić z tą bazgraniną? Pokazać komukolwiek – sromota. Nie pokazać – to zaraz będą szemrać i na ścianie pisać, że coś kombinuję.
Ale zaraz przypomniał sobie, że przynajmniej na razie na ścianie nikt nic nie umieści, bo nadworny Magik porzucił zajęcie na zamku i trwały poszukiwania nowego. A ścianę zapaskudziły robaki i nic nie było na niej widać, więc Książę ogłosił, że ją zasłania na czas remontu. Postanowił utrzymać ten stan rzeczy najdłużej jak się da. A może nawet całkiem zburzy tę ścianę? „No właśnie – pomyślał. – Przecie żadnego pożytku z niej nie ma. Ledwo ze dwóch tam usiłuje hymny ku mojej chwale tworzyć, a cała reszta? Nic, jeno krytyka, wyciąganie na jaw różnych niecnych sprawek, kpiny z majestatu i tym podobne. Więc na co mi właściwie ta ściana?” Potem znów rzucił okiem na raport Józosa i przeczytał:
„Za panowania Androsa kulturę posadowiono w dole głębokim, piachem przysypano i posadzono perz. Ale gdy na tronie zasiadł książę Miros, nadzieja w serca ludu wstąpiła. Władca nasz ukochany, mądrością wielką naznaczony i o lud swój dbający niezmiernie, wyniesie kulturę Kobylandii na wyżyny dotąd nieznane, ku słońcu i niebu bezmiernemu, na chwałę swoją i poddanych wdzięcznych po wsze czasy.”
Hmm... Ta część bardzo przypadła Księciu do gustu. „Znowu ta ambiwalencja – pomyślał Miros. – Z jednej strony ten raport to barachło takie, że człekowi zęby same zgrzytają, a z drugiej – proszę, piękność sama w sobie, którą podziwiać jeno należy i smakować niczym miód najsłodszy. Cóż mi z nim czynić, cóż czynić?!”
Rozmyślania Księcia przerwało szybkie pukanie do drzwi. Władca nie zdążył powiedzieć „wejść”, gdy do komnaty wparadowała księżniczka Lilian, Marszałek Dworu.
– Witaj, Książę, chodź ze mną rychło, koniecznie muszę ci pokazać, co przygotowałam, będziesz zadowolony, zobaczysz, no ruszże się, nie ma co zwlekać – wyrzuciła z siebie Lilian z prędkością, o której potocznie mówiono „jak z kałasznikowa” (choć chyba nikt w księstwie nie wiedział, skąd się wzięło to określenie).
Księciu nagle coś przyszło do głowy.
– A czy ty nie chciałabyś, moja droga, żeby zwracano się do ciebie per „marszałkini”? Wiesz, moda taka w królestwie się pojawiła, coby białogłowom tytuły wymawiać zgodnie z żeńskim rodzajem.
– A fuj! – obruszyła się Lilian. – Żeby mnie z jakąś Małkinią mylili? Dajże spokój, Książę, chodźmy już prędko!
Po czym chwyciła władcę za poły szaty z siłą, o którą nikt nie podejrzewałby tak szczupłej (choć dość wysokiej) niewiasty. Wywlokła go z komnaty i pociągnęła za sobą korytarzami zamku w takim tempie, że tchu nie mógł złapać. Po drodze mówiła bez przerwy:
– Zobaczysz, taka jestem zadowolona z tego, co zrobiłam, będzie ci się na pewno podobało, bo ładne tabelki mi wyszły, dużo cyferek, obrazków i innych różności, na obradach Starszyzny to wszystko pokażę, też będą zachwyceni, jestem pewna...
Lilian trajkotała patrząc przed siebie, lewą ręką pozdrawiając zdawkowo mijanych dworzan, a prawą ciągnąc Księcia Pana. W tym rozpędzie nie zwróciła uwagi na kolumnę przy schodach i niechcący wyrżnęła w nią Księciem, aż echo poszło.
– Ups... – mruknęła pod nosem. – Już kiedyś coś takiego mi się przydarzyło z dziecięciem własnym... hmm...ciekawe...
Książę wydał z siebie jakieś niezrozumiałe dźwięki, a Lilian tupnęła nogą ze zniecierpliwieniem:
– No bo wleczesz się, Panie, jakbyś nogi miał z waty! A mnie spieszno pokazać ci, co zrobiłam!
Książę nawet nie próbował zaprotestować. Uzmysłowił sobie niejasno, że wobec Lilian też ma ambiwalentne odczucia. Niby ją lubił, ale z drugiej strony irytowała go jej ciągła ruchliwość i konieczność robienia czegoś. Lilian po prostu nie potrafiła usiedzieć w miejscu. Książę czytał gdzieś, że medycy zza wielkiej wody mieli nazwę na takie zachowanie. Jakoś na „a” to chyba było... Przypomniał sobie po chwili. ADHD.
Tymczasem dotarli do komnaty Lilian. Skrzynka netowa już była uruchomiona, więc księżniczka natychmiast zaczęła pokazywać i objaśniać narysowane obrazki. Trwało to dość długo, więc Książę zdążył się znudzić, poza tym skutki spotkania z kolumną zaczęły nagle narastać. Coraz trudniej mu było zebrać myśli w jakąś sensowną całość. Tymczasem Lilian zakończyła pokaz i dopominała się pochwały:
– I jak? Prawda, że znakomite? Tak mi to świetnie wyszło, aż sama się dziwię! Popatrzyłam tu i ówdzie, stąd wzięłam kawałek, stamtąd inny, posklejałam, połatałam i stworzyłam wspaniałe dzieło. Jestem wprost niesamowita, przyznaj, Wasza Wysokość!
– Tak, tak – przytaknął Książę. – Ładnie, ładnie. Najlepsze są te dwie łyse owieczki i zielony księżyc.
Lilian spojrzała na władcę z namysłem. Owieczki? Księżyc? Szybko jednak pojęła, że wszystkiemu winien ów drobny wypadek po drodze i nie dopytywała już o nic. Rzekła miękko:
– Panie, tak ciężko pracujesz dla dobra Kobylandii! Winieneś odpocząć, umysł odświeżyć, wzmocnić się jakoś. Może masz ochotę na szklaneczkę mleka?
– Mleka! – zakrzyknął Książę. – Tak! Chcę mleka! Mleko jest super! I ma takie śliczne pięty!
Lilian zatrwożyła się nieco. „Chyba jest gorzej, niż sądziłam – pomyślała. – Ciekawe, czy to minie?”
Tymczasem w otwartych drzwiach komnaty pojawiła się Starsza Jolan.
– O, tu jesteś, Panie! – powiedział. – Wszędzie cię szukam! Koniecznie musimy porozmawiać o igrcach odpustowych. Przygotowałam listę gości, jak poleciłeś, zerknij, proszę, czy aby nie pominęłam kogoś ważnego.
– Aaa... – Książę popatrzył na Jolan tępym wzrokiem. – Kółko graniaste czterokanciaste..., tak, czterokanciaste...
Jolan uniosła brwi w niemym zdziwieniu. Lilian prędko wyszeptała jej coś do ucha, a ona pokiwała głową i rzekła:
– Książę, pozwól, że odprowadzę cię do twej komnaty. Chyba potrzebujesz co nieco odetchnąć...
Po czym złapała go pod ramię i wyciągnęła na zewnątrz. Książę nie protestował i dał się poprowadzić korytarzami. Kiedy dotarli do komnaty głównej, Jolan usadziła go na sofie i wyjęła z kredensu baryłkę okowity.
– Teraz, Wasza Wysokość, napij się porządnie, a potem prześpij.
Książę posłusznie wysączył duszkiem zawartość baryłki, po czym zaległ na posłaniu i zamknął oczy. Nie minął kwadrans, a spał jak suseł, pochrapując głośno od czasu do czasu.
Obudził się po kilku godzinach z okropnym bólem głowy w miejscu, gdzie nabił sobie guza, ale czuł jednocześnie, że wróciła mu zdolność normalnego myślenia. A nawet więcej – miał wrażenie niezwykłej jasności umysłu, tak jakby wszystkie synapsy mu się przeczyściły. „Mechaniczny reset jest bolesny – pomyślał. – Ale potem mózg posprzątany, że hej!”
– Cóż więc z tą listą gości? – zapytał Jolan, która przez cały czas siedziała w komnacie i czekała na przebudzenie się Księcia. Z talerzyka na stole zniknęły ciasteczka (władca od razu zauważył ich brak, ale postanowił łaskawie o tym nie wspominać), ubyło też nieco wina z karafki.
– Och, jak dobrze cię widzieć, Panie, w pełni sił fizycznych i umysłowych! Swoją drogą, uważam, że należy wszcząć śledztwo, kto rzucił tę skórkę od banana, na której się poślizgnąłeś i tak nieszczęśliwie upadłeś. Toć przecie jawny spisek i zamach!
– Dajmy już temu pokój, zdrów jestem i to najważniejsze – Książę w stanie szczególnej bystrości od razu pojął, że skórka od banana stanowi wersję oficjalną podaną przez Lilian. Ale postanowił tego nie prostować, jedynie rozmówić się z Lilian przy okazji. Po prawdzie ta wersja nawet bardziej mu odpowiadała, bo brzmiała lepiej niż zderzenie z kolumną. I w dodatku zrzucała winę na czynnik zewnętrzny, na jakiegoś zaprzysięgłego wroga, czyhającego na życie władcy. A w obliczu takiego zagrożenia stronnicy Księcia zwierali szeregi i łatwiej było nimi manipulować.
Wszystko to przemknęło Księciu przez głowę w ułamku sekundy. Dostrzegłszy wymierne korzyści, zdecydował nie ciągnąć tematu.
– Pokaż mi więc tę listę gości, mościa panno – rzekł.
– Och tak, oczywiście – Jolan skwapliwie podała Księciu papier, na którym widniało kilkadziesiąt nazwisk.
Władca przebiegł wzrokiem listę.
– Parę osób wykreśl – powiedział. – Wiesz, kogo nie lubię i kto nie należy do moich zwolenników.
– No tak, ale... – Jolan speszyła się nieco. – Odpust to odpust, święto księstwa całego, wypada zaprosić i Starszych, i Rządców, i...
– A któż decyduje o tym, co wypada, a co nie? – przerwał jej Książę. – Czy przypadkiem nie ja osobiście? I jeśli nie chcę widzieć na uczcie na przykład Rządczyni Zof z Reptowa, to ma jej tam nie być, jasne?
– Oczywiście, oczywiście, Panie, będzie jak zechcesz – potulnie zgodziła się Jolan. – A przy okazji, księżniczka Dzi chciałaby przyjść na ucztę wraz ze swoim ślubnym, bo wtedy zaoszczędzi na strawie wieczornej. Marios od podatków też wspominał o swojej połowicy i ...
– A niechże sobie ich przyprowadzą! – przerwał jej Książę ponownie. – Wiesz przecie, że dbam o swoich! Uczta zaś nie z mojej kieszeni finansowana, jeno ze skarbca, więc tym bardziej nie mam nic przeciwko!
– Wasza Wysokość, jest jeszcze jeden ambaras, albo i dwa. No bo tak: uczta ma być w Przybytku Kultury, prawda? Ale przecie należy ją przygotować wcześniej, a jak, skoro tam w ogrodach pospólstwo będzie się cały dzień bawiło? Piwa się nażłopią, będą wchodzić do Przybytku za potrzebą i niby przypadkiem podpatrywać, jakie jadło szykujemy, jakie obrusy kładziemy na stoły i w ogóle. A wieczorem, jak uczta się zacznie, pewnikiem przez okna nam zaglądać będą.
– Oj, mościa panno, żaden to ambaras! Wychodki przenośne im ustawimy na dworze, do Przybytku Kultury wejścia nie będą mieli i sprawa załatwiona! A okna zasłonimy, okiennice zawrzemy i nic nie zobaczą!
– Książę, ty jednak jesteś skarbnicą mądrości wszelakiej – wyszeptała Jolan z podziwem.
– Och, to nic takiego – Książę machnął ręką niedbale. – A jaki jest ten drugi problem?
– No właśnie, ten drugi.To może nawet nie problem, ale tak mi się zdaje, że gawiedzi trzeba by coś dać. Znaczy się nie, że dać jako dać, jeno jakby tak oprócz zwykłych igrców i zabawy coś może inszego ofiarować, żeby po wsze czasy pamiętali?
Mimo że Jolan niezbyt jasno potrafiła wyłuszczyć, o co jej chodzi, Książę w lot pojął, co ma na myśli. I w kolejnym przypływie geniuszu zawołał:
– Lipa! Lipa, moja droga, jest tym, czego potrzebujemy!
– Lipa? – zdziwiła się Jolan. – Dlaczego akurat lipa? I po co? Jak?
– To proste! Zasadzę lipę! To będzie taki symbol, gest, wiesz, coś jak pomnik na wieczność w ziemię wryty.
– Aaa, już rozumiem! Znakomity pomysł, Książę! Tylko dlaczego akurat lipa? Czy nie lepszy byłby dąb jaki, albo kasztanowiec?
– I owszem, byłby. Ale lipa ma w sobie to coś...
Jolan patrzyła na Księcia, jednakowoż nie rozumiała zupełnie, czym jest owo "coś". Widząc to, Książę z łagodnym uśmiechem wyjaśnił:
– Otóż lipa to... lipa. Cha, cha! – zaśmiał się z własnego dowcipu. – Spójrz na to tak: sadzę lipę, drzewo, na znak pokoju, zgody albo coś, wsio rawno. Przemowę przy tym wygłoszę jakowąś, nawet już mam koncept, co powiem – do świętego Antoniego modły zaniosę, a potem o dobru pogawędzę, co to na świat szeroki ma się z Kobylandii rozchodzić, a nawet we wszystkie czarne dziury w kosmosie dotrzeć. I tyle. Lud ciemny przyjmie ten mój gest z uznaniem, bo nikt się nie poważy symbolicznych gestów obśmiewać. Ale przecież to jeno ściema, czyli lipa, bo żadnej zgody z nikim nie planuję, ni pokoju z wrogami zawierać nie będę. Rozumiesz teraz?
Jolan patrzyła na Księcia z cielęcym zachwytem. A ten dodał jeszcze:
– I widzisz, jak ktoś na to wpadnie, zapewne poczuje się nieco ambiwalentnie... Cha, cha, cha!
I wielce z siebie rad, Książę nalał sobie pełną szklanicę okowity.


* Czyli Blind Guardian, jakby co :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę nie używać słów powszechnie uznanych za obraźliwe :)