niedziela, 1 marca 2015

6. Bajka o obietnicach Księcia Pana

Dotrzymywanie słowa bywało dla Księcia Pana rzeczą ważną. Najbardziej lubił dotrzymywać go tam, gdzie łatwo zyskiwał poklask i uznanie, a jeszcze lepiej było, gdy nie kosztowało go to ani dukata. Chciał lud ścianę do bazgrania – proszę uprzejmie; chciała Bajarka kawałek miejsca dla siebie – a niech ma! Takie obietnice mógł spełniać choćby i co dnia.
Dotrzymywanie słowa bywało też dla Księcia Pana rzeczą trudną. Zwłaszcza gdy wiedział, że powinien go dotrzymać, ale żadnego zysku ni pożytku osobistego z tego miał nie będzie. Tak jak na przykład było z szarą skrzyneczką. Do tej pory czuł gorycz porażki, bo nie przewidział, że jednak większość poddanych wcale nie chciała, by skrzynka zniknęła z gościńców. I choć za radą wróżbity tudzież wzorem wschodniego monarchy usiłował własną prawdę stworzyć, na nic się to zdało. Książę wiedział, iż aprobatę zyskał jeno u tych, co to z lubością swe wozy ponad miarę rozpędzają. A takich nie mieszkało w księstwie zbyt wielu. „Ech, cóż za czasy!” – dumał Książę – „Lud jakiś inny niż niegdyś, jakby wyedukowany bardziej, kształcony, mądrzejszy… To nie ten sam lud, nie ten sam…” Po czym władca przechadzał się po zamku i pohukiwał zirytowany na dworskich urzędników. Wszyscy schodzili mu z drogi, umykali do swoich komnat i ryglowali odrzwia. „Lata temu był miły i uprzejmy, a teraz?” – szeptali między sobą dworacy. – „To nie ten sam książę co kiedyś, nie ten sam…”
Dotrzymywanie słowa bywało ponadto dla Księcia Pana rzeczą uciążliwą. Zdarzało się tak wtedy, gdy obiecał załatwienie jakiejś sprawy temu czy owemu. Potem ustawiała się przed jego komnatą kolejka proszących o posłuchanie i dopominających się wypełnienia zobowiązań. „A może bym sobie pierdyknął jakieś zniechęcające motto na drzwiach?” – myślał Książę. – „O, najbardziej by się nadało „Lasciate ogni speranza, voi ch’entrate” z księgi wielkiego mistrza Dantego”. W mniemaniu Księcia znaczyłoby ono tyleż samo co zwykłe „paszoł won!”. Jednakowoż doszedł do wniosku, iż takie motto mogłoby odstraszyć również tych, co przybywali z jakąś daniną albo darem dla władcy i byłaby to niepowetowana strata.
Dotrzymywanie słowa bywało wreszcie dla Księcia Pana rzeczą świętą. Działo się tak wówczas, kiedy obiecywał nagrody swoim poplecznikom w zamian za poparcie albo wysiłek czyniony w celu wyniesienia go na urząd. Dobrze wiedział bowiem, że nawet najbardziej oddany giermek w najzacieklejszego wroga przemienić się może, jeśli nie dostanie tego, co zostało mu przyobiecane.
Tak więc jeśli przyszło Księciu zmierzyć się z jakąś obietnicą, najpierw rozstrzygał, do której kategorii należy. Jeśli do pierwszej – spełniał ją jak najszybciej i dopisywał sobie w kajecie do listy swoich dokonań. Jeśli do drugiej lub trzeciej – musiał często nieźle się namęczyć, żeby wydumać najkorzystniejsze dla siebie rozwiązanie i zwykle zabierało mu to trochę czasu. Najgorzej było z ostatnią kategorią – bo ta wymagała nie tylko wielkiego umysłu (Książę nie miał wątpliwości, że taki posiada), ale też sprytu (o, ta cecha była u władcy wręcz przyrodzona) i znajomości czarodziejskich sztuczek działających na ludzką naturę (którą to wiedzę Książę opanował znakomicie).
– „Do serca przytul psa… Weź na kolana kooota… Weź lupę, popatrz, pchła… Daj spokój, pchła to też istooota…” – nucił sobie Książę pod nosem, jako że był w wyśmienitym humorze. Po pierwsze, nie miał chwilowo żadnych pilnych obietnic do wypełniania. Po drugie, nastał czas świąteczno-noworoczny, kiedy to i zwierzęta bardziej ludzkie się wydawały, i ludzie jakoś mniej zwierzęcych odruchów pokazywali. Siedział więc sobie Książę na tronie i śpiewał, gdy rozległo się pukanie do drzwi komnaty.
– Wejść! – zakrzyknął gromko władca.
W drzwiach stanęła jedna z jego wiernych druhen, księżniczka Zdzis, na którą wołano po prostu Dzi, bo tak było łatwiej. Tu nadmienić należy, że w Kobylandii każdy, kto posiadał choć spłachetek ziemi czy najmniejszą chatynkę, mógł tytułować się księciem bądź księżniczką. A że prawie każdy coś miał, to i tytuł ten był wielce popularny. Zaś ci, którzy zajmowali jakieś stanowiska, zazwyczaj dodawali je do swych imion (na przykład Starszy, Strażnik albo Rycerz). A więc księżniczka Dzi stała w progu i nieśmiało spoglądała na Księcia Pana.
– Kocham pana, Panie Książę – rzekła na początek przymilnie.
– Cicho, wiem… - odburknął Książę zirytowany.
– Po prośbie przychodzę, Książę, w imieniu latorośli mojej ukochanej – zaczęła Dzi. – Otóż chce ona bal noworoczny urządzić w tym małym zameczku nieopodal i zaprosić nań twych stronników. Czy dałbyś, w łaskawości swojej, zgodę na takową zabawę huczną?
– Zapylaj georginie!!! – ryknął Książę, bo w myślach wciąż śpiewał i akurat koniec refrenu mu się wypsnął.
Dzi zdębiała. Jakie znowu georginie?!
Książę stropił się nieco, ale już po chwili doszedł do siebie i zaczął gorączkowo myśleć. Otóż kilka dni wcześniej z taką samą prośbą przyszła do niego księżniczka Marzen, która chciała, jak co roku, urządzić w zameczku bal dla młodzieży z księstwa. I Książę się zgodził, bo czemuż by nie. Ale Marzen nie należała do jego zwolenników… I co teraz? Obietnica to obietnica, jednak… Miros rozważył szybko wszystkie za i przeciw, po czym odparł:
– Nie, nie, zapomnij o georginiach, tak mi się tylko powiedziało. Oczywista, masz moją zgodę. Tylko naskrob mi tutaj na pergaminie swoją prośbę i podpisz.
Dzi posłusznie wykonała polecenie i gnąc się w ukłonach wyszła, mrucząc po drodze: „Kocham pana, Panie Książę jedyny”, na co oczywiście usłyszała niechętne: „Cicho, wiem”.
Władca ponownie umościł się na tronie i dumał. Chwalił się w myślach za sprytne posunięcie z tym pergaminem – boć przecie ustnej obietnicy zawsze wyprzeć się można albo powiedzieć, że ktoś coś niewłaściwie pojął. A pismo to całkiem inna rzecz, więc jak księżniczka Marzen będzie jakieś pretensje zgłaszać, nic jej z tego nie przyjdzie. Od niej przecie żadnego pisma nie było…
Wizyta Dzi przypomniała jednak Księciu, że powinien zająć się przemyśliwaniem, jak by tu sowicie wynagrodzić wszystkich tych, którzy dopomogli mu w wygraniu elekcji. Jakiś czas temu sporządził był listę nazwisk i wraz ze stosownym podziękowaniem wywiesił na swojej ścianie w skrzynce netowej. A co! Niech pospólstwo wie, kto jest równiejszy wśród równych i książęcej wdzięczności spodziewać się może!
– Długa ta lista… – westchnął Książę. – Trzydzieści pięć nazwisk! Gdzież ja tyle stanowisk znajdę albo innych zaszczytów? A przecie mam jeszcze takich, co to od lat pozostają ze mną w sojuszach albo w tajemnicy największej się do mnie przyłączyli, więc na publiczną listę wciągnąć ich nie mogę. Same podziękowania nie wystarczą, bal noworoczny Dzi też niczego nie załatwi. Nic to, na razie tak ogólnie będę ich głaskał,  a na specjalne wyróżnienia każdy musi trochę poczekać.
Co pomyślawszy, Książę postanowił urządzić dla swoich popleczników wieczerzę wigilijną. Wezwał do siebie Skarbniczkę Bern i oznajmił jej, że na dzień przed prawdziwą wigilią odbędzie się specjalne przyjęcie w zamku.
– Z tej okazji wszyscy dworsy urzędnicy pracują tylko do południa – oświadczył.
– Książę Panie, jak miło! – ucieszyła się Skarbniczka. – Czy rozesłać także zaproszenia do wielmożów księstwa?
– A kto powiedział, że to wieczerza dla was czy wielmożów?
Skarbniczka speszyła się nieco i już nic nie odrzekła.
– Sam zaproszę tych, których zechcę widzieć. A wy – do domu pierogi lepić! Ma zostać tylko służba, boć przecie ktoś nam musi usługiwać przy stole i posprzątać potem komnatę. Wyciągnij mi jeno parę dukatów ze skarbca na poczęstunek i grajka do kolędowania.
– Ależ Książę, nie godzi się tak za pieniądze ludu i w zamku, także do ludu należącym przecie, swych własnych imprez urządzać! – odważyła się zaprotestować Skarbniczka.
– Rób, co każę! – Książę tupnął nogą i wyrzucił Bern za drzwi.
Doskonale wiedział bowiem, że nikt mu żadnych zarzutów z tego powodu czynił nie będzie. Ta większość, która go na urząd wyniosła, albo uzna, że nic wielkiego się nie stało, albo może trochę nosem pokręci i tyle. Duża część mieszkańców Kobylandii w ogóle się nie interesowała takimi sprawami, a ta garstka krzyczących o „etyczności” czy nawet Bajarka krzywdy mu nie zdołają uczynić.
Tak więc w przeddzień wigilii czterdziestu mężów i niewiast, zagorzałych zwolenników i wielbicieli Księcia Pana, do późnego wieczora raczyło się potrawami z suto zastawionych stołów i wesoło kolędowało przy świecach.
Książę, nieco zmęczony, ale pełen wrażeń i sympatii dla świata, udał się do swojej komnaty, aby w spokoju pomyśleć o paru ważnych sprawach. Układał sobie, co po kolei musi zrobić: plan skarbcowy na następny rok sporządzić (trochę trudnawe, ale wykonalne), przez Starszyznę przepchnąć (łatwizna!) i jeszcze dziurę w skarbcu po brzegi zasypać (też proste, jeśli się miało pomysł, a Książę miał).
Wtem usłyszał cichutkie skrobanie w boczne drzwi komnaty. Uchylił je powoli i zobaczył w progu swego wiernego towarzysza, księcia Daniosa.
– No jesteś wreszcie! Jużem myślał, żeś w zaspie gdzieś utknął – przywitał go władca, jako że spodziewał się tej wizyty.
– Wybacz, Panie, ale ważkie sprawy mnie nieco zatrzymały. Ale już jestem gotów, rozkazuj – Danios ukłonił się dwornie.
Książę wręczył mu plik dokumentów i rzekł:
– Tu masz plan skarbcowy Androsa. Rozczytaj dokładnie, co on tam nagryzmolił, a potem pozmieniaj parę rzeczy tak, żeby mi wydatki nie przekroczyły dochodów. A nawet więcej, żeby nadwyżka dukatów zostawała. Wiesz, jak to zrobić, tu zabrać, tam dodać, biegły jesteś w tej sztuce. Ma ładnie wyglądać, tak, żeby mi lichwiarze pożyczek udzielać zechcieli.
– Będzie zrobione, Panie! – ochoczo wykrzyknął Danios, włożył papiery za pazuchę, pożegnał się i wyszedł.
Książę już miał zasiąść spokojnie na tronie, kiedy znów odezwało się ciche skrobanie. „Pewnikiem Danios czegoś zapomniał” – pomyślał i otworzył drzwi. Nikt w progu nie stał, za to na ostatnim schodku leżał niewielki kulisty pakunek.
– Ach, ktoś mi podarek świąteczny sprawił! – zawołał Książę i otworzył paczuszkę. W środku była szklana kula, taka sama, jakiej trochę zazdrościł niegdyś Androsowi, co to po poruszeniu śnieg w niej sypał i układał się w napis „Jesteś Księciem Panem i nikt ci nie podskoczy!”. Książę radośnie potrząsnął kulą, śnieg zawirował i ułożyły się słowa:
„Jesteś Księciem Panem, trąbą i bałwanem!”
– Oż w mordę jeża, to ma być podarek?! – wrzasnął Książę i rzucił kulą daleko w zaspę. Rzut był niezgorszy, Majewski by się nie powstydził! Kula ugrzęzła w śniegu, ale nawet z daleka było widać, że jakoś świeci i błyszczy. Zaciekawiony Książę podszedł bliżej, żeby sprawdzić, cóż to za zjawisko. Jego oczom ukazał się kolejny napis wewnątrz kuli, ułożony z płatków śniegu:
„I w dodatku paskudnym brutalem!”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę nie używać słów powszechnie uznanych za obraźliwe :)