Dotrzymywanie słowa bywało
dla Księcia Pana rzeczą ważną. Najbardziej lubił dotrzymywać go tam, gdzie
łatwo zyskiwał poklask i uznanie, a jeszcze lepiej było, gdy nie kosztowało go
to ani dukata. Chciał lud ścianę do bazgrania – proszę uprzejmie; chciała
Bajarka kawałek miejsca dla siebie – a niech ma! Takie obietnice mógł spełniać
choćby i co dnia.
Dotrzymywanie słowa bywało
też dla Księcia Pana rzeczą trudną. Zwłaszcza gdy wiedział, że powinien go
dotrzymać, ale żadnego zysku ni pożytku osobistego z tego miał nie będzie. Tak
jak na przykład było z szarą skrzyneczką. Do tej pory czuł gorycz porażki, bo
nie przewidział, że jednak większość poddanych wcale nie chciała, by skrzynka
zniknęła z gościńców. I choć za radą wróżbity tudzież wzorem wschodniego
monarchy usiłował własną prawdę stworzyć, na nic się to zdało. Książę wiedział,
iż aprobatę zyskał jeno u tych, co to z lubością swe wozy ponad miarę
rozpędzają. A takich nie mieszkało w księstwie zbyt wielu. „Ech, cóż za czasy!”
– dumał Książę – „Lud jakiś inny niż niegdyś, jakby wyedukowany bardziej,
kształcony, mądrzejszy… To nie ten sam lud, nie ten sam…” Po czym władca
przechadzał się po zamku i pohukiwał zirytowany na dworskich urzędników.
Wszyscy schodzili mu z drogi, umykali do swoich komnat i ryglowali odrzwia. „Lata
temu był miły i uprzejmy, a teraz?” – szeptali między sobą dworacy. – „To nie
ten sam książę co kiedyś, nie ten sam…”
Dotrzymywanie słowa bywało ponadto
dla Księcia Pana rzeczą uciążliwą. Zdarzało się tak wtedy, gdy obiecał
załatwienie jakiejś sprawy temu czy owemu. Potem ustawiała się przed jego
komnatą kolejka proszących o posłuchanie i dopominających się wypełnienia
zobowiązań. „A może bym sobie pierdyknął jakieś zniechęcające motto na
drzwiach?” – myślał Książę. – „O, najbardziej by się nadało „Lasciate ogni
speranza, voi ch’entrate” z księgi wielkiego mistrza Dantego”. W mniemaniu
Księcia znaczyłoby ono tyleż samo co zwykłe „paszoł won!”. Jednakowoż doszedł
do wniosku, iż takie motto mogłoby odstraszyć również tych, co przybywali z
jakąś daniną albo darem dla władcy i byłaby to niepowetowana strata.
Dotrzymywanie słowa bywało
wreszcie dla Księcia Pana rzeczą świętą. Działo się tak wówczas, kiedy
obiecywał nagrody swoim poplecznikom w zamian za poparcie albo wysiłek czyniony
w celu wyniesienia go na urząd. Dobrze wiedział bowiem, że nawet najbardziej
oddany giermek w najzacieklejszego wroga przemienić się może, jeśli nie
dostanie tego, co zostało mu przyobiecane.
Tak więc jeśli przyszło
Księciu zmierzyć się z jakąś obietnicą, najpierw rozstrzygał, do której
kategorii należy. Jeśli do pierwszej – spełniał ją jak najszybciej i dopisywał
sobie w kajecie do listy swoich dokonań. Jeśli do drugiej lub trzeciej – musiał
często nieźle się namęczyć, żeby wydumać najkorzystniejsze dla siebie
rozwiązanie i zwykle zabierało mu to trochę czasu. Najgorzej było z ostatnią
kategorią – bo ta wymagała nie tylko wielkiego umysłu (Książę nie miał
wątpliwości, że taki posiada), ale też sprytu (o, ta cecha była u władcy wręcz
przyrodzona) i znajomości czarodziejskich sztuczek działających na ludzką
naturę (którą to wiedzę Książę opanował znakomicie).
– „Do serca przytul psa… Weź
na kolana kooota… Weź lupę, popatrz, pchła… Daj spokój, pchła to też istooota…”
– nucił sobie Książę pod nosem, jako że był w wyśmienitym humorze. Po pierwsze,
nie miał chwilowo żadnych pilnych obietnic do wypełniania. Po drugie, nastał czas
świąteczno-noworoczny, kiedy to i zwierzęta bardziej ludzkie się wydawały, i
ludzie jakoś mniej zwierzęcych odruchów pokazywali. Siedział więc sobie Książę
na tronie i śpiewał, gdy rozległo się pukanie do drzwi komnaty.
– Wejść! – zakrzyknął gromko
władca.
W drzwiach stanęła jedna z
jego wiernych druhen, księżniczka Zdzis, na którą wołano po prostu Dzi, bo tak
było łatwiej. Tu nadmienić należy, że w Kobylandii każdy, kto posiadał choć
spłachetek ziemi czy najmniejszą chatynkę, mógł tytułować się księciem bądź
księżniczką. A że prawie każdy coś miał, to i tytuł ten był wielce popularny. Zaś
ci, którzy zajmowali jakieś stanowiska, zazwyczaj dodawali je do swych imion
(na przykład Starszy, Strażnik albo Rycerz). A więc księżniczka Dzi stała w
progu i nieśmiało spoglądała na Księcia Pana.
– Kocham pana, Panie Książę
– rzekła na początek przymilnie.
– Cicho, wiem… - odburknął
Książę zirytowany.
– Po prośbie przychodzę,
Książę, w imieniu latorośli mojej ukochanej – zaczęła Dzi. – Otóż chce ona bal
noworoczny urządzić w tym małym zameczku nieopodal i zaprosić nań twych
stronników. Czy dałbyś, w łaskawości swojej, zgodę na takową zabawę huczną?
– Zapylaj georginie!!! –
ryknął Książę, bo w myślach wciąż śpiewał i akurat koniec refrenu mu się
wypsnął.
Dzi zdębiała. Jakie znowu
georginie?!
Książę stropił się nieco,
ale już po chwili doszedł do siebie i zaczął gorączkowo myśleć. Otóż kilka dni
wcześniej z taką samą prośbą przyszła do niego księżniczka Marzen, która
chciała, jak co roku, urządzić w zameczku bal dla młodzieży z księstwa. I
Książę się zgodził, bo czemuż by nie. Ale Marzen nie należała do jego
zwolenników… I co teraz? Obietnica to obietnica, jednak… Miros rozważył szybko
wszystkie za i przeciw, po czym odparł:
– Nie, nie, zapomnij o
georginiach, tak mi się tylko powiedziało. Oczywista, masz moją zgodę. Tylko
naskrob mi tutaj na pergaminie swoją prośbę i podpisz.
Dzi posłusznie wykonała
polecenie i gnąc się w ukłonach wyszła, mrucząc po drodze: „Kocham pana, Panie
Książę jedyny”, na co oczywiście usłyszała niechętne: „Cicho, wiem”.
Władca ponownie umościł się
na tronie i dumał. Chwalił się w myślach za sprytne posunięcie z tym pergaminem
– boć przecie ustnej obietnicy zawsze wyprzeć się można albo powiedzieć, że
ktoś coś niewłaściwie pojął. A pismo to całkiem inna rzecz, więc jak
księżniczka Marzen będzie jakieś pretensje zgłaszać, nic jej z tego nie
przyjdzie. Od niej przecie żadnego pisma nie było…
Wizyta Dzi przypomniała
jednak Księciu, że powinien zająć się przemyśliwaniem, jak by tu sowicie
wynagrodzić wszystkich tych, którzy dopomogli mu w wygraniu elekcji. Jakiś czas
temu sporządził był listę nazwisk i wraz ze stosownym podziękowaniem wywiesił
na swojej ścianie w skrzynce netowej. A co! Niech pospólstwo wie, kto jest
równiejszy wśród równych i książęcej wdzięczności spodziewać się może!
– Długa ta lista… – westchnął
Książę. – Trzydzieści pięć nazwisk! Gdzież ja tyle stanowisk znajdę albo innych
zaszczytów? A przecie mam jeszcze takich, co to od lat pozostają ze mną w
sojuszach albo w tajemnicy największej się do mnie przyłączyli, więc na publiczną
listę wciągnąć ich nie mogę. Same podziękowania nie wystarczą, bal noworoczny
Dzi też niczego nie załatwi. Nic to, na razie tak ogólnie będę ich
głaskał, a na specjalne wyróżnienia
każdy musi trochę poczekać.
Co pomyślawszy, Książę
postanowił urządzić dla swoich popleczników wieczerzę wigilijną. Wezwał do
siebie Skarbniczkę Bern i oznajmił jej, że na dzień przed prawdziwą wigilią
odbędzie się specjalne przyjęcie w zamku.
– Z tej okazji wszyscy
dworsy urzędnicy pracują tylko do południa – oświadczył.
– Książę Panie, jak miło! –
ucieszyła się Skarbniczka. – Czy rozesłać także zaproszenia do wielmożów
księstwa?
– A kto powiedział, że to
wieczerza dla was czy wielmożów?
Skarbniczka speszyła się
nieco i już nic nie odrzekła.
– Sam zaproszę tych, których
zechcę widzieć. A wy – do domu pierogi lepić! Ma zostać tylko służba, boć
przecie ktoś nam musi usługiwać przy stole i posprzątać potem komnatę.
Wyciągnij mi jeno parę dukatów ze skarbca na poczęstunek i grajka do
kolędowania.
– Ależ Książę, nie godzi się
tak za pieniądze ludu i w zamku, także do ludu należącym przecie, swych
własnych imprez urządzać! – odważyła się zaprotestować Skarbniczka.
– Rób, co każę! – Książę
tupnął nogą i wyrzucił Bern za drzwi.
Doskonale wiedział bowiem,
że nikt mu żadnych zarzutów z tego powodu czynił nie będzie. Ta większość,
która go na urząd wyniosła, albo uzna, że nic wielkiego się nie stało, albo
może trochę nosem pokręci i tyle. Duża część mieszkańców Kobylandii w ogóle się
nie interesowała takimi sprawami, a ta garstka krzyczących o „etyczności” czy
nawet Bajarka krzywdy mu nie zdołają uczynić.
Tak więc w przeddzień
wigilii czterdziestu mężów i niewiast, zagorzałych zwolenników i wielbicieli
Księcia Pana, do późnego wieczora raczyło się potrawami z suto zastawionych
stołów i wesoło kolędowało przy świecach.
Książę, nieco zmęczony, ale
pełen wrażeń i sympatii dla świata, udał się do swojej komnaty, aby w spokoju
pomyśleć o paru ważnych sprawach. Układał sobie, co po kolei musi zrobić: plan
skarbcowy na następny rok sporządzić (trochę trudnawe, ale wykonalne), przez
Starszyznę przepchnąć (łatwizna!) i jeszcze dziurę w skarbcu po brzegi zasypać
(też proste, jeśli się miało pomysł, a Książę miał).
Wtem usłyszał cichutkie
skrobanie w boczne drzwi komnaty. Uchylił je powoli i zobaczył w progu swego
wiernego towarzysza, księcia Daniosa.
– No jesteś wreszcie! Jużem
myślał, żeś w zaspie gdzieś utknął – przywitał go władca, jako że spodziewał
się tej wizyty.
– Wybacz, Panie, ale ważkie
sprawy mnie nieco zatrzymały. Ale już jestem gotów, rozkazuj – Danios ukłonił
się dwornie.
Książę wręczył mu plik
dokumentów i rzekł:
– Tu masz plan skarbcowy
Androsa. Rozczytaj dokładnie, co on tam nagryzmolił, a potem pozmieniaj parę
rzeczy tak, żeby mi wydatki nie przekroczyły dochodów. A nawet więcej, żeby
nadwyżka dukatów zostawała. Wiesz, jak to zrobić, tu zabrać, tam dodać, biegły
jesteś w tej sztuce. Ma ładnie wyglądać, tak, żeby mi lichwiarze pożyczek
udzielać zechcieli.
– Będzie zrobione, Panie! –
ochoczo wykrzyknął Danios, włożył papiery za pazuchę, pożegnał się i wyszedł.
Książę już miał zasiąść
spokojnie na tronie, kiedy znów odezwało się ciche skrobanie. „Pewnikiem Danios
czegoś zapomniał” – pomyślał i otworzył drzwi. Nikt w progu nie stał, za to na
ostatnim schodku leżał niewielki kulisty pakunek.
– Ach, ktoś mi podarek
świąteczny sprawił! – zawołał Książę i otworzył paczuszkę. W środku była
szklana kula, taka sama, jakiej trochę zazdrościł niegdyś Androsowi, co to po
poruszeniu śnieg w niej sypał i układał się w napis „Jesteś Księciem Panem i
nikt ci nie podskoczy!”. Książę radośnie potrząsnął kulą, śnieg zawirował i
ułożyły się słowa:
„Jesteś Księciem Panem,
trąbą i bałwanem!”
– Oż w mordę jeża, to ma być
podarek?! – wrzasnął Książę i rzucił kulą daleko w zaspę. Rzut był niezgorszy,
Majewski by się nie powstydził! Kula ugrzęzła w śniegu, ale nawet z daleka było
widać, że jakoś świeci i błyszczy. Zaciekawiony Książę podszedł bliżej, żeby
sprawdzić, cóż to za zjawisko. Jego oczom ukazał się kolejny napis wewnątrz
kuli, ułożony z płatków śniegu:
„I w dodatku paskudnym
brutalem!”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę nie używać słów powszechnie uznanych za obraźliwe :)