niedziela, 1 marca 2015

2. Bajka o dniu pierwszym


I stało się. Z woli ludu (jedni mówili, że wolnej i nieprzymuszonej, drudzy uparcie wskazywali na czary-mary) na urzędzie Księcia Pana w Kobylandii zasiadł książę Miros. Zamkowi heroldowie ogłosili ten fakt późnym wieczorem w dniu elekcji, tak, by każdy zdążył jeszcze dzban okowity opróżnić przed udaniem się na spoczynek. A czy owo opróżnianie było smutkiem powodowane, czy radością, nikomu różnicy nie czyniło.
Książę Andros obudził się wczesnym rankiem z okropnym bólem głowy. I nawet nie dlatego, że wieczorne harce przeciągnęły się długo w noc (nadmienić bowiem należy, iż dzień elekcji zbiegł się przypadkowo z dniem imienia księcia, zawsze hucznie obchodzonym w gronie najwierniejszych stronników). Książę po prostu gotował się z wściekłości na wyniki elekcji. „Obiecałem ludowi dużo” – myślał sobie – „oszczerców w pień wyciąłem, tego i owego przekupiłem, czasem nawet byłem miły dla poddanych. I wszystko na próżno! Cóż mi teraz uczynić przyjdzie?”
Wtem rozległo się pukanie do drzwi. „Ki diabeł?” – zdziwił się książę – „Kogóż to niesie ku mnie o tej porze?” – i poczłapał do sieni, by otworzyć.
Na progu stał pachołek ze dworu. W drżących dłoniach (mróz był niezgorszy) dzierżył jakiś papier.
– Witaj, książę – wymamrotał nieśmiało. – Posłanie od nowego Księcia Pana przynoszę,
a że sprawa nagląca, nakazano mi niezwłocznie ów list doręczyć.
To mówiąc wcisnął papier w ręce księcia, odwrócił się na pięcie i pognał przed siebie, żeby w razie czego nie oberwać po łbie (wiadomo było, że gniew księcia nie wybiera i niejednemu się dostało tylko dlatego, że był w pobliżu).
Książę z pewną ciekawością złamał pieczęcie na liście. Jednak w miarę czytania jego twarz stawała się coraz bardziej czerwona. Treść była krótka, acz wielce drażniąca.
„Drogi książę! Jako że wynik elekcji nie pozostawia wątpliwości i od dnia dzisiejszego to ja zasiadam na urzędzie Księcia Pana, wnoszę, byś natychmiast wyprowadził się ze dworu, a zwłaszcza z głównej komnaty. W łaskawości swej zezwalam, byś rzeczy osobiste stamtąd zabrał, pod warunkiem jeno, iż uczynisz to dziś do południa. W przeciwnym razie rozdam je ludowi albo do ochronki dziecięcej przekażę. Podpisano: Miros, z nadania ludu Książę Pan Kobylandii.”
– Fak ju! – zakrzyknął książę Andros w obcym języku. Były to jedyne słowa, jakie potrafił po inszemu wypowiedzieć i chociaż nie znał ich znaczenia, wiedział, że są bardzo, bardzo brzydkie. Po czym wskoczył na koń i co tchu popędził w kierunku dworu. Przecież nie mógł pozwolić, by jego cenne pamiątki, porozstawiane po kątach głównej komnaty, dostały się w ręce księcia Mirosa! Zwłaszcza niezwykły chronometr (prezent od stryjenki Klementyny), który z wybiciem każdej godziny mówił: „Masz czas! Twoje rządy będą trwały na wieki!” Albo szklana kula, w której po potrząśnięciu wirowały płatki śniegu i układały się zawsze w ten sam napis: „Jesteś Księciem Panem i nikt ci nie podskoczy!” Ten upominek pochodził od pewnego poddanego ze wsi Morzyczyn w podzięce za umorzenie podatku i mimo że ów poddany przeszedł na stronę wroga, to Andros kulę bardzo lubił i nie chciał, by przeszła na własność Mirosa. Kiedy książę gnał przez bezdroża, przypomniało mu się, że zna jeszcze dwa słowa z innego języka i choć nie były brzydkie, to i tak gromko zakrzyknął w przestrzeń: „Nu, pagadi!”
Tymczasem książę Miros, nie zważając na własny ból głowy (w końcu było co świętować), zjawił się we dworze o świtaniu i ochoczo przystąpił do działania. Przywitał się z dworzanami, rozdając uśmiechy na prawo i lewo, obszedł wszystkie komnaty, by sprawdzić, co się zmieniło przez osiem lat jego nieobecności, po czym zasiadł na tronie w głównej komnacie. „Ech, życie!” – rzekł do siebie i przeciągnął się z lubością – „Przyszłość moja w jasnych barwach się rysuje, comiesięczny godziwy grosz do mej kiesy wpadnie, a co przy okazji różnych spraw na urzędzie dodatkowo się zdarzy, toć tylko zysk sam i korzyść moja będzie. A jak będę działał roztropnie i sprytnie, to i następną elekcję wygram – trza jeno ludowi parę spraw przyobiecanych załatwić, coś tam znów zbudować, żeby się pospólstwo cieszyło i wystarczy. Nikt ze mną nie stanie w szranki wyborcze!”
Co pomyślawszy, książę Miros postanowił po cichutku przedostać się do skarbca, żeby sprawdzić, ile złota należącego do księstwa pozostawił po sobie książę Andros i co mógłby za nie zbudować. Nie chciał rzucać się w oczy dworskim urzędnikom, bo plotki na dworze powstawały błyskawicznie i z takąż prędkością się rozchodziły po księstwie. Toteż ruszył chyłkiem w kierunku komnaty Skarbniczki (w postępowym księstwie, takim jak Kobylandia, niewiasty mogły piastować te same godności co mężczyźni i akurat na tym urzędzie wciąż jeszcze pozostawała białogłowa wybrana za rządów księcia Androsa).
– Cóż tam słychać, moja pani Skarbniczko? – zagaił sympatycznie Książę Pan. – Zdrówko dopisuje?
– A dziękuję, wszystko dobrze – odrzekła Skarbniczka, nieco zaskoczona wizytą Księcia w swojej komnacie.
– Taaa… To dobrze, to dobrze… – Książę gorączkowo szukał sposobu, jak  by tu drapnąć klucz do skarbca wiszący na ścianie za plecami Skarbniczki, ale nic mu nie przychodziło do głowy. Na szczęście Skarbniczka podsunęła mu rozwiązanie.
– Czy Książę Pan życzy sobie może, bym wykonała jakieś rachunki? Albo potrzebuje jakichś dokumentów? – zapytała.
– O, tak, tak właśnie, przyszedłem po… po rachunki za budowę pomostu do jeziora.
– Ale to bardzo stare dokumenty – zdziwiła się Skarbniczka, choć nie odważyła się zapytać, po co Książę ich potrzebuje. – Mam je tu, oczywiście, jeno muszę przejrzeć najniższą szufladę.
Po czym schyliła się, aby znaleźć to, czego życzył sobie Książę. Nie zauważyła, rzecz jasna, książęcej ręki, która w mgnieniu oka wyciągnęła się na całą długość i schwyciła klucz do skarbca.
– Albo wiesz, Skarbniczko, wezmę te dokumenty innym razem – Książę Pan nie chciał tracić więcej czasu i wypadł z komnaty.
 – Nie, to nie… – odparła zdziwiona Skarbniczka, wyprostowała się i wróciła do swoich zajęć.
A książę Miros pomknął do skarbca. Napotykanych po drodze dworskich urzędników tylko pozdrawiał i wołał, że go przypiliło i śpieszno mu do miejsca, gdzie i król chadza piechotą. Ze zrozumieniem kiwali głowami, uśmiechali się współczująco i dalej robili swoje.
Książę Pan złapał pochodnię zatkniętą w korytarzu, dopadł do drzwi skarbca, otworzył je i szybko wszedł do środka. Przez chwilę jeszcze oddychał głęboko, uspokajając się po biegu, po czym uniósł w górę pochodnię, by oświetlić wnętrze.
– Ożesz w mordę… – tu zaklął szpetnie pod nosem.
Nie było śladu po złotych monetach, a na środku komnaty ziała dziura w ziemi, głęboka na sążeń.
– Nie dość, że nie ma złota, to jeszcze dziura?!! – zawołał. – Słyszałem pogłoski, że finanse księstwa są w złym stanie, ale żeby aż tak?! Cóż ja teraz pocznę? Za co zbuduję ludowi obiecane fantasmagorie?!
Tu książę zadumał się głęboko i zafrasował. Jednak już po chwili uderzył się w czoło i wykrzyknął:
– Ależ głupek ze mnie! Przecie to proste! Nic nie muszę budować, a ludowi powiem, że winny temu jest książę Andros! Że to on pogrążył księstwo w biedzie i nic nie mogłem poradzić!
I Książę Pan uśmiechnął się szeroko, wyszedł ze skarbca, zamknął za sobą drzwi i spokojnym krokiem podążył do głównej komnaty.
– Książę Panie, Książę Panie! – usłyszał nagle za sobą głos jednego z urzędników. – Pismo do Waszej Wysokości!
– Pismo? Do mnie? Już? Ledwom zdążył miejsce na tronie zająć, a już jakieś pisma? – zdziwił się książę Miros. Wziął papier w ręce i zaczął czytać:
„Drogi Książę Panie! Przed elekcją obiecał był Pan, że ofiarujesz ludowi miejsce, taką specjalną ścianę w zamku, na której będzie można pisać, co komu ślina na język przyniesie (niepiśmienni zaś będą umieszczać malowidła). Ja, samozwańczy kronikarz-bajarz księstwa Kobylandii wnoszę, byś tej obietnicy dotrzymał co rychło, jako że bajki moje chcę ludowi opowiadać w miejscu do tego najlepiej zdatnym.”
Książę Pan westchnął ciężko i powlókł się, noga za nogą, do swojej komnaty…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę nie używać słów powszechnie uznanych za obraźliwe :)