I stało się. Z woli ludu
(jedni mówili, że wolnej i nieprzymuszonej, drudzy uparcie wskazywali na
czary-mary) na urzędzie Księcia Pana w Kobylandii zasiadł książę Miros. Zamkowi
heroldowie ogłosili ten fakt późnym wieczorem w dniu elekcji, tak, by każdy
zdążył jeszcze dzban okowity opróżnić przed udaniem się na spoczynek. A czy owo
opróżnianie było smutkiem powodowane, czy radością, nikomu różnicy nie czyniło.
Książę Andros obudził się
wczesnym rankiem z okropnym bólem głowy. I nawet nie dlatego, że wieczorne
harce przeciągnęły się długo w noc (nadmienić bowiem należy, iż dzień elekcji
zbiegł się przypadkowo z dniem imienia księcia, zawsze hucznie obchodzonym w
gronie najwierniejszych stronników). Książę po prostu gotował się z wściekłości na wyniki elekcji. „Obiecałem ludowi dużo” – myślał sobie –
„oszczerców w pień wyciąłem, tego i owego przekupiłem, czasem nawet byłem miły dla
poddanych. I wszystko na próżno! Cóż mi teraz uczynić przyjdzie?”
Wtem rozległo się pukanie do
drzwi. „Ki diabeł?” – zdziwił się książę – „Kogóż to niesie ku mnie o tej
porze?” – i poczłapał do sieni, by otworzyć.
Na progu stał pachołek ze
dworu. W drżących dłoniach (mróz był niezgorszy) dzierżył jakiś papier.
– Witaj, książę – wymamrotał
nieśmiało. – Posłanie od nowego Księcia Pana przynoszę,
a że sprawa nagląca, nakazano mi niezwłocznie ów list doręczyć.
a że sprawa nagląca, nakazano mi niezwłocznie ów list doręczyć.
To mówiąc wcisnął papier w
ręce księcia, odwrócił się na pięcie i pognał przed siebie, żeby w razie czego nie
oberwać po łbie (wiadomo było, że gniew księcia nie wybiera i niejednemu się dostało tylko dlatego, że był w pobliżu).
Książę z pewną ciekawością
złamał pieczęcie na liście. Jednak w miarę czytania jego twarz stawała się
coraz bardziej czerwona. Treść była krótka, acz wielce drażniąca.
„Drogi książę! Jako że wynik
elekcji nie pozostawia wątpliwości i od dnia dzisiejszego to ja zasiadam na
urzędzie Księcia Pana, wnoszę, byś natychmiast wyprowadził się ze dworu, a
zwłaszcza z głównej komnaty. W łaskawości swej zezwalam, byś rzeczy osobiste
stamtąd zabrał, pod warunkiem jeno, iż uczynisz to dziś do południa. W przeciwnym razie rozdam je ludowi albo do ochronki dziecięcej przekażę.
Podpisano: Miros, z nadania ludu Książę Pan Kobylandii.”
– Fak ju! – zakrzyknął
książę Andros w obcym języku. Były to jedyne słowa, jakie potrafił po inszemu
wypowiedzieć i chociaż nie znał ich znaczenia, wiedział, że są bardzo, bardzo
brzydkie. Po czym wskoczył na koń i co tchu popędził w kierunku dworu. Przecież
nie mógł pozwolić, by jego cenne pamiątki, porozstawiane po kątach głównej
komnaty, dostały się w ręce księcia Mirosa! Zwłaszcza niezwykły chronometr
(prezent od stryjenki Klementyny), który z wybiciem każdej godziny mówił: „Masz
czas! Twoje rządy będą trwały na wieki!” Albo szklana kula, w której po
potrząśnięciu wirowały płatki śniegu i układały się zawsze w ten sam napis:
„Jesteś Księciem Panem i nikt ci nie podskoczy!” Ten upominek pochodził od
pewnego poddanego ze wsi Morzyczyn w podzięce za umorzenie podatku i mimo że ów poddany przeszedł na stronę wroga,
to Andros kulę bardzo lubił i nie chciał, by przeszła na własność Mirosa. Kiedy
książę gnał przez bezdroża, przypomniało mu się, że zna jeszcze dwa słowa z
innego języka i choć nie były brzydkie, to i tak gromko zakrzyknął w
przestrzeń: „Nu, pagadi!”
Tymczasem książę Miros, nie
zważając na własny ból głowy (w końcu było co świętować), zjawił się we dworze
o świtaniu i ochoczo przystąpił do działania. Przywitał się z dworzanami, rozdając
uśmiechy na prawo i lewo, obszedł wszystkie komnaty, by sprawdzić, co się
zmieniło przez osiem lat jego nieobecności, po czym zasiadł na tronie w głównej
komnacie. „Ech, życie!” – rzekł do siebie i przeciągnął się z lubością –
„Przyszłość moja w jasnych barwach się rysuje, comiesięczny godziwy grosz do
mej kiesy wpadnie, a co przy okazji różnych spraw na urzędzie dodatkowo się
zdarzy, toć tylko zysk sam i korzyść moja będzie. A jak będę działał roztropnie
i sprytnie, to i następną elekcję wygram – trza jeno ludowi parę spraw przyobiecanych załatwić,
coś tam znów zbudować, żeby się pospólstwo cieszyło i wystarczy. Nikt ze mną
nie stanie w szranki wyborcze!”
Co pomyślawszy, książę Miros
postanowił po cichutku przedostać się do skarbca, żeby sprawdzić, ile złota
należącego do księstwa pozostawił po sobie książę Andros i co mógłby za nie
zbudować. Nie chciał rzucać się w oczy dworskim urzędnikom, bo plotki na dworze
powstawały błyskawicznie i z takąż prędkością się rozchodziły po księstwie.
Toteż ruszył chyłkiem w kierunku komnaty Skarbniczki (w postępowym księstwie,
takim jak Kobylandia, niewiasty mogły piastować te same godności co mężczyźni i akurat na tym urzędzie wciąż jeszcze pozostawała białogłowa wybrana za rządów
księcia Androsa).
– Cóż tam słychać, moja pani
Skarbniczko? – zagaił sympatycznie Książę Pan. – Zdrówko dopisuje?
– A dziękuję, wszystko
dobrze – odrzekła Skarbniczka, nieco zaskoczona wizytą Księcia w swojej
komnacie.
– Taaa… To dobrze, to
dobrze… – Książę gorączkowo szukał sposobu, jak by tu drapnąć klucz do skarbca wiszący na
ścianie za plecami Skarbniczki, ale nic mu nie przychodziło do głowy. Na
szczęście Skarbniczka podsunęła mu rozwiązanie.
– Czy Książę Pan życzy sobie
może, bym wykonała jakieś rachunki? Albo potrzebuje jakichś dokumentów? –
zapytała.
– O, tak, tak właśnie,
przyszedłem po… po rachunki za budowę pomostu do jeziora.
– Ale to bardzo stare
dokumenty – zdziwiła się Skarbniczka, choć nie odważyła się zapytać, po co
Książę ich potrzebuje. – Mam je tu, oczywiście, jeno muszę przejrzeć najniższą
szufladę.
Po czym schyliła się, aby
znaleźć to, czego życzył sobie Książę. Nie zauważyła, rzecz jasna, książęcej
ręki, która w mgnieniu oka wyciągnęła się na całą długość i schwyciła klucz do
skarbca.
– Albo wiesz, Skarbniczko,
wezmę te dokumenty innym razem – Książę Pan nie chciał tracić więcej czasu i
wypadł z komnaty.
– Nie, to nie… – odparła zdziwiona
Skarbniczka, wyprostowała się i wróciła do swoich zajęć.
A książę Miros pomknął do
skarbca. Napotykanych po drodze dworskich urzędników tylko pozdrawiał i wołał,
że go przypiliło i śpieszno mu do miejsca, gdzie i król chadza piechotą. Ze
zrozumieniem kiwali głowami, uśmiechali się współczująco i dalej robili swoje.
Książę Pan złapał pochodnię
zatkniętą w korytarzu, dopadł do drzwi skarbca, otworzył je i szybko wszedł do
środka. Przez chwilę jeszcze oddychał głęboko, uspokajając się po biegu, po
czym uniósł w górę pochodnię, by oświetlić wnętrze.
– Ożesz w mordę… – tu zaklął
szpetnie pod nosem.
Nie było śladu po złotych
monetach, a na środku komnaty ziała dziura w ziemi, głęboka na sążeń.
– Nie dość, że nie ma złota,
to jeszcze dziura?!! – zawołał. – Słyszałem pogłoski, że finanse księstwa są w
złym stanie, ale żeby aż tak?! Cóż ja teraz pocznę? Za co zbuduję ludowi
obiecane fantasmagorie?!
Tu książę zadumał się
głęboko i zafrasował. Jednak już po chwili uderzył się w czoło i wykrzyknął:
– Ależ głupek ze mnie!
Przecie to proste! Nic nie muszę budować, a ludowi powiem, że winny temu jest
książę Andros! Że to on pogrążył księstwo w biedzie i nic nie mogłem poradzić!
I Książę Pan uśmiechnął się
szeroko, wyszedł ze skarbca, zamknął za sobą drzwi i spokojnym krokiem podążył do głównej komnaty.
– Książę Panie, Książę
Panie! – usłyszał nagle za sobą głos jednego z urzędników. – Pismo do Waszej
Wysokości!
– Pismo? Do mnie? Już?
Ledwom zdążył miejsce na tronie zająć, a już jakieś pisma? – zdziwił się książę
Miros. Wziął papier w ręce i zaczął czytać:
„Drogi Książę Panie! Przed
elekcją obiecał był Pan, że ofiarujesz ludowi miejsce, taką specjalną ścianę w
zamku, na której będzie można pisać, co komu ślina na język przyniesie
(niepiśmienni zaś będą umieszczać malowidła). Ja, samozwańczy kronikarz-bajarz
księstwa Kobylandii wnoszę, byś tej obietnicy dotrzymał co rychło, jako że bajki
moje chcę ludowi opowiadać w miejscu do tego najlepiej zdatnym.”
Książę Pan westchnął ciężko
i powlókł się, noga za nogą, do swojej komnaty…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę nie używać słów powszechnie uznanych za obraźliwe :)