niedziela, 1 marca 2015

7. Bajka o tym, jak Książę Pan Marszałka Dworu wybierał

Książę Pan wraz z księciem Daniosem pochylali się nad stołem zawalonym papierzyskami, mozolnie przedzierając się przez gąszcz liczb, tabel i wykresów. Włączyli maszyny do rachowania i dodawali, odejmowali, mnożyli, ale wciąż nie mogli doprowadzić do tego, by wydatki w planie skarbcowym na 2015 rok pański nie przekraczały dochodów.
– Zmniejszyliśmy już chyba wszystko, co się dało – rzekł Książę. – Nie mam żadnego konceptu, co dalej... Zabraliśmy i strażakom, i na wozy do szkół dzieciarnię wożące, i nawet Starszyźnie co nieco ujęliśmy, a wciąż nie daje się dopasować prawej i lewej strony. Wymyśl coś! Zarzekałeś się, że potrafisz!
Książę Danios, zafrasowany, spoglądał tępo na dokumenty. Podług jego zdania, plan wydatków i tak już był do tego stopnia obniżony, że każdy, komu zachciałoby się trochę uważniej wczytać w tabelki, od razu się orientował, że ani strażacy, ani cała reszta nie zdołają się utrzymać za przydzielone kwoty. Gdyby jeszcze bardziej je obniżyć, to i nawet wczytywanie niepotrzebnym by się zdało, bo widać to byłoby gołym okiem. Nie, nie tędy droga... Danios podrapał się po głowie i nieśmiało zapytał:
– A może byśmy odjęli trochę z uposażeń dworskich urzędników?
– Czyś ty z byka spadł?! – krzyknął Książę. – Nie ma mowy! Zapomniałeś chyba, że tam chowamy też dukaty dla moich nowych dworaków, co to będę ich sprowadzał na służbę w nagrodę za wysiłek przed elekcją.
– Ach, w istocie, zapomniałem. Hmm... Książę, w takim razie nie ma innego sposobu, jak jeszcze raz przerachować dochody. Możeśmy co pominęli?
I obaj zabrali się znów za dodawanie. Ale po godzinie stało się jasnym, iż nic się nie zmieniło. Książę Pan pogmerał w fałdach szaty i wyjął swą nieodłączną piersióweczkę. Łyknął zdrowo i podał ją Daniosowi ze słowami:
– Masz, napijże się, może jaka myśl genialna na cię spłynie...
Danios skwapliwie chwycił butelczynę, bo był to nie lada dowód łaski książęcej pić z jego flaszeczki. Oczy mu prawie z orbit wyszły, kiedy pociągnął łyk, ale zdzierżył uderzenie okowity. Czknął lekko i wyszeptał:
– Niech moc będzie z tobą...
– I love rock’n roll – odpowiedział bezmyślnie Książę i od razu nastrój zrobił się swobodniejszy.
– A gdyby tak... Książę, skoro nie możemy już zmniejszyć wydatków, bo wyszedłbyś na większego cymbała niż w istocie jesteś, to może podniesiemy dochody?
 – Hmm... – Książę nie dostrzegł obrazy ukrytej w słowach Daniosa. – Hmm... Ale jak? Skąd wziąć te dochody?
– Podatki! Podnieś podatki!
– Eee, nie przejdzie. I tak są wysokie, pospólstwo mnie pod pręgierz postawi... Ale czekajże, mam koncept! Są w Kobylandii ludziska, co to tu mieszkają, ale pracują w sąsiednich księstwach i ich podatki tam trafiają. Ilu takich być może, jak myślisz?
– Bo ja wiem? Ze czterystu?
– A ile średnio dostajemy od łba?
– Coś koło trzech tysięcy dukatów na rok chyba.
– No to przemnóż jedno przez drugie, ile mamy?
– No, no, niezgorsza sumka – zachwycił się Danios, po czym dodał ją do reszty. Na widok wyniku obaj podnieśli głowy i uśmiechnęli się szeroko.
– Widzisz, jełopie? Tak się tworzy plan skarbcowy! – wykrzyknął uradowany Książę. – Nawet nadwyżka zostaje!
– Ale... Jak zamierzasz, Panie, zmusić tych ludzi, żeby przenieśli swoje podatki?
Książę popatrzył z politowaniem na Daniosa.
– A kto mówi, że cokolwiek uczynię? Przecie chodzi jeno o to, by na papierze się zgadzało, pacanie! No, więc skoro już mamy plan skarbcowy załatwiony, zmykaj, bo ja muszę zająć się czymś ważnym.
O tak! Książę miał do zrobienia rzecz niezwykle istotną: zamierzał wybrać marszałka dworu. Co prawda, miał już pewną kandydaturę i nawet poczynił stosowne obietnice, ale uznał, że aby inni chętni na to stanowisko za bardzo nie sarkali, urządzi konkurs. Naturalnie, ustawiony, ale o tym nikt przecie wiedział nie będzie.
Kiedy Danios opuścił komnatę, Książę wezwał do siebie kucharkę i nakazał jej przynieść kilka jajek. Spod biurka wyjął wielki rulon, na którym onegdaj wykaligrafował był swoją „listę trzydziestu pięciu”, po czym przyczepił ją do ściany. Stanął przed nią w pewnej odległości i rzucił pierwszym jajkiem. Trafiło w ścianę obok, więc wziął drugie. Tym razem wycelował staranniej i jajo rozbiło się na nazwisku księżniczki Dzi.
– No, no, patrzcie państwo! – Książę był nieco zaskoczony. – Ale może to i dobrze? Jak się rozniesie, że wytypowałem ją do konkursu, wszyscy uznają to za dość naturalne, boć przecie stanowisko zawiadującej moją grupą stronników zajmowała przy elekcji. A kto drugi?
Książę rzucił trzecim jajkiem. Rozplaskało się przy nazwisku Daniosa, nieszczęsnego rycerza z tekturowego zamku.
– Nie, no ten nie! Dostał się do Starszyzny, to mu wystarczy! – i Książę wziął z koszyczka kolejny jajeczny pocisk. Trafił w księcia Józosa, co go bardzo uradowało.
– O, wyśmienity strzał, wyśmienity!
Książę Miros zwinął rulon, wezwał umyślnego i nakazał mu wezwać troje wybranych na konkurs. Pierwsza dotarła księżniczka Dzi.
– Witaj, Wasza Wysokość, kocham Pana, Panie Książę – wypowiedziała na wstępie.
– Cicho, wiem – odrzekł Książę i nakazał jej zrobić pięć skłonów w przód. Dzi schyliła się ochoczo, aż jej w krzyżu łupnęło. Książę skrzywił się nieco i polecił wykonać cztery pajacyki na zmianę z przysiadami. Dzi sapała, stękała, kości jej trzeszczały, ale bez mrugnięcia okiem spełniała rozkazy.
– No, no – mruczał do siebie Książę. – Sterowalna jest jak mało kto, zrobi, co zechcę, nie zadając żadnych pytań. Szkoda, że pusta jak bańka i psuje wszystko, czego się tknie.
Następnie władca nakazał Dzi usiąść przy stole. Wziął literki: K, S, I, Ą, Ż, Ę, P, A, N, pomieszał je i powiedział:
– Ułóż z tego coś mądrego!
Dzi biedziła się, przekładała literki, wzdychała, mlaskała, aż w końcu się poddała. Na stole leżało: PĄSIK ŻANĘ.
– Pąsik?! – wykrzyknął Książę. – Ja ci tu dam pąsik! A co to za dziwoląg, to ŻANĘ? Któż słyszał taki wyraz? Nie, no nie, wyjdź z mej komnaty, zanim ja wyjdę z siebie!
Dzi potulnie potruchtała do drzwi, szepcząc swoje zwykłe „Kocham pana, Panie Książę”, ale władca był tak rozsierdzony, że nawet tego nie usłyszał. Oddychał chwilę ciężko, a kiedy się uspokoił, zawezwał do komnaty księcia Józosa.
– Dziesięć przysiadów, cztery pompki i dwa fikołki – rozkazał Józosowi.
– Że jak? – zdziwił się Józos. – A cóż to ma być, Książę?
„Ooo, jakieś pytania, podważanie rozkazów, nie podoba mi się, nie podoba” – pomyślał Książę, ale odrzekł pojednawczo:
– Konkurs to konkurs, badam sprawność fizyczną i umysłową kandydatów, ot co!
– A, to insza inszość – odrzekł Józos i wykonał ćwiczenia, trzeba przyznać, że całkiem sprawnie.
– Nieźle, nieźle – pochwalił Książę Pan i wręczył mu literki do układania. Józos męczył się dłuższą chwilę, ale w końcu oznajmił:
– Gotowe!
Książę Pan pochylił się nad stołem. Napis brzmiał: KAŻĄ PSINĘ. Na pierwszy rzut oka wyglądało zgrabnie, ale...
– A cóż ty, mój drogi, chciałeś przez to wyrazić? – zapytał władca.
– No jak to? Wasza Wysokość nie rozumie? Jak ludzie psa małego obijają za to, że pogryzł bambosze, karę taką mu dają po prostu...
– Taaak? – Książę groźnie łypnął na Józosa spode łba. – A czy ty nie wiesz, baranie jeden, że wtedy należałoby napisać KARZĄ? Przez „rz”, a nie „ż”, ośle!!!
– A czy to nie wsio rawno? Przecie nie słychać, „rz” czy „ż”...
– Wynocha!! – wrzasnął Książę, aż się szyby w oknach zatrzęsły. Niepotrzebny mu był taki marszałek, co to mu obojętne, czy ma wszystkiego w bród, czy jeno brud za paznokciami. A jeszcze to „wsio rawno”, które kojarzyło się Księciu z zającem z pewnej bajki w dziecięctwie oglądanej, jak tak sobie maszerował i śpiewał „a nam wsio rawno, a nam wsio rawno”. Zawsze potem w nocy śniło mu się, że był przygłupim wilkiem z owej bajki. Wezwał do siebie trzecią osobę i po zwyczajowych powitaniach i pogaduszkach o pogodzie polecił jej stanąć na głowie.
– Książę – osoba uśmiechnęła się łagodnie. – Nie sądzisz, że możemy pominąć ów etap? Wiesz przecie, że potrafię to zrobić i zrobię, jak zajdzie konieczność. Ale teraz?
Książę zmieszał się nieco, wymruczał coś w rodzaju przeprosin i wręczył rozsypankę z liter. Nie minęły trzy minuty, a na stole już leżał napis: PIENIĄŻKI.
– O, jak szybko! – uradował się Książę i spojrzał w dół. – Wyraz miły memu oku, ale...  zaraz, a gdzie masz S, Ę i A?
– Tu – odrzekła osoba i poklepała się po kieszeni.
– Aaa... a skąd się wzięło E tudzież dwa I?
– Pożyczone...
Książę Pan popatrzył z uznaniem. Od początku wiedział, że to był dobry wybór...  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę nie używać słów powszechnie uznanych za obraźliwe :)